W ostatnim czasie pojawiało się bardzo dużo niezwykle pozytywnych recenzji tej książki. Zachęcona wieloma opiniami po przeczytaniu opisu stwierdziłam, że to być może będzie pozycja dla mnie — w końcu tyle ochów i achów nad zwykłą powieścią — niemożliwe. Kiedy nadarzyła się okazja ( bardzo dziękuję @LetMeRead ) zdecydowałam, że przeczytam i wyrobię sobie o niej swoje zdanie. Z wielu względów książka przeleżała trochę na półce i była odkładana na później, a kiedy nadszedł odpowiedni moment, po przeczytaniu mogę powiedzieć, że jest co najwyżej dobra.
Zacznę może od zarysu fabuły. Jo, a właściwie Joanna jest ornitologiem i po ciężkich przeżyciach wraca do tego, co kocha najbardziej, czyli badań nad ptakami. Oddzielona od świata dobrze czuje się w swojej samotności i ciszy, ale ten względny porządek w życiu kobiety przerywa mała dziewczynka. Posiniaczone dziecko zjawia się w posiadłości, w której przebywa Jo i utrzymuje, że na ziemię przybyło z... gwiazd. Dziewczynka odznacza się niezwykłą inteligencją, twierdzi, że ma na imię Ursa, a tutaj musi zdobyć swego rodzaju doktorat i ujrzeć pięć cudów świata, ale takich nietypowych. W opiekę nad dzieckiem angażuje się również Gabe — okoliczny jajcarz, który skrywa wiele sekretów.
Dorośli ludzie zachowują się w tej książce wielokrotnie co najmniej dziwnie — Jo początkowo chce zgłosić sprawę dziecka na policję, ale po jednej nieudanej próbie i ucieczce małej rezygnuje z tego zamiaru. Na zmianę z Gabem, prawie jak rozwiedzione małżeństwo przy opiece naprzemiennej (używam tu sformułowania zaczerpniętego z powieści), opiekują się dziewczynką, pokazują jej świat i coraz mniej zastanawiają się nad tym, skąd tak naprawdę się wzięła i czy ktoś jej nie szuka. Jo i Gabe często zachowują się nieodpowiedzialnie, dziecinnie i odznaczają się wiarą w to, co niemożliwe — w pewnym momencie prawie zaczynają wierzyć, że Ursa naprawdę pochodzi z gwiazd.
Moje serce skradła natomiast postać samej dziewczynki — uważam, że jej kreacja była najlepsza i bardzo wprawna. Dziecko jest bardzo mądre, ma ogromną wiedzę, którą chce poszerzać, ale na pierwszy rzut oka widać, że mierzy się z ogromną traumą. Niejednokrotnie to właśnie mała Ursa wykazywała się większą odpowiedzialnością, zaradnością i dorosłością niż jej opiekunowie.
W tej historii nie wszystko pójdzie gładko w stronę pięknego i dobrego zakończenia, ale jednak cały ten obraz jest mocno wyidealizowany. W niektóre rzeczy aż nie chce się uwierzyć, szczególnie w zachowania funkcjonariuszy, czy osób pracujących w szpitalu. W powieści nie brakuje magii, cudownych zrządzeń losu, czy pozytywnych decyzji w sprawach, które wydają się niemożliwe, mimo to w kwestiach, w których naprawdę cudowne moce by się przydały, akurat ich nie ma.
Książką nie czyta się źle, to naprawdę przyjemna lektura, w której jedynie niekiedy irytowali mnie dorośli bohaterowie. Każda z przedstawionych postaci jest poturbowana przez życie, każda z innych powodów, mimo to, za wszelką cenę, starają trzymać się razem — to jest piękne i naprawdę magiczne, ale przy tym warto byłoby zadbać również o inne, niemniej ważne sprawy.
Zważając na to, że jest to debiut Clendy Vanderah książkę oceniam jako dobrą. Warsztat pisarki nie jest idealny, ale pomysł na fabułę ma duży, być może nie do końca wykorzystany potencjał. Osobiście uważam, że ta książka jest po prostu bardzo dobrze rozreklamowana w mediach, być może nawet przereklamowana, a w rzeczywistości wcale nie jest taka idealna i cudowna. Magia, o której wspomniano na okładce, jakoś mnie nie dotknęła, a sama Ursa na pewno nie uznałaby tej pozycji za jeden z pięciu cudów świata, które tak bardzo chciała zobaczyć.