Moi bliscy dobrze wiedzą — Leopolda Tyrmanda kocham miłością bezsprzeczną i trochę szaloną. Nie ma znaczenia fakt, że przeczytałam wszystkie jego książki. Z przyjemnością sięgam po nie kolejne razy, odświeżając sobie pamięć. Z wiekiem, jak każdy, zmieniam się, swoje nastawienie, spojrzenie na świat, dlatego nie mogę stwierdzić, iż analizuję identyczne pozycje. One również ulegają przeobrażeniom, razem ze mną. Z tego powodu ucieszyła mnie wieść o wznowieniu „U brzegów jazzu”, czyli publikacji traktującej o jednym z mych ulubionych gatunków muzycznych. Po latach od pierwszego zetknięcia się z tą książką przekonuję: nadal jest znakomita, wciągająca, po, nomen omen, brzegi wypełniona zdaniami podkreślającymi wyjątkowość jazzu, ale z perspektywy miłośnika, nie profesora zasypującego nas fachową terminologią. Chyba właśnie na tym polega fenomen eseju Tyrmanda, na poczuciu zgłębiania w monolog fana, takiego samego, jak ja, tylko lepiej władającego słowem.
Staram się rzadko wspominać o szatach graficznych, w końcu liczy się głównie treść, lecz teraz nagnę zasady. Jestem naprawdę zadowolona z tego nowego wydania, wygląda po prostu ładnie, estetycznie, świetnie nadaje się na prezent. Wystarczy dopisać stosowną dedykację. Tyle z dygresji, którą proszę mi wybaczyć — mała słabość oraz skłonność do obdarowywania wszystkich wokół moimi ulubionymi pozycjami. A duża wartość „U brzegów jazzu” to możliwość dalszej dyskusji w gronie znajomych, analizy, poszerzania wiedzy. Dlatego dobrze zaopatrzyć się w ołówek albo samoprzylepne karteczki, pozaznaczać sobie najciekawsze zdania, a tych znajdziecie cała masa, gwarantuję.
Jest w tej książce coś czułego, co sprawia, że tak przyjemnie i w pewnym sensie wzruszająco się w nią zgłębia. Autor pięknie pokazał, jak muzyka potrafi łączyć, nawet ludzi mogących pozornie być wrogami. Jeden utwór, wspólna kontemplacja klarnetów, melancholijnych nut… Owszem, mam tutaj na myśli chyba najbardziej znany fragment naszej publikacji, często cytowany, często przytaczany. Jeżeli go nie znacie, to nie będę jeszcze nic zdradzać, bo sami po niego finalnie sięgniecie i sądzę, ż poczujecie się oczarowani wzniosłością zwyczajnej chwili…
Tyrmand mnóstwo miejsca poświęcił przede wszystkim na tło historyczne, w niezwykle interesujący sposób przedstawiając korzenie jazzu: skrępowanie, niewolnictwo, przekazywanie poprzez amatorskie instrumenty swojego bólu, powodowanego różnymi czynnikami, jednak również charakterystycznymi dla każdego człowieka, wbrew barierze czasu. Złość po stracie ukochanej osoby, poczucie beznadziei, samotności… To frapująco pokazane dzieje Ameryki Północnej, jej rozwoju, zwłaszcza społecznego, skupionego na Nowym Orleanie, czyli kolebce jazzu. A wszystko zmieszczono na trochę ponad dwustu stronach — niby niewiele, ale proszę uwierzyć, wynosimy z lektury wyjątkowo dużo. Staje się też przyczyną do dalszych poszukiwań, a taki chyba jest jej motyw, zaciekawienie czytelnika, wzbudzenie w nim fascynacji. A to autorowi zawsze wychodziło świetnie.
Po „U brzegów jazzu” zdecydowanie warto sięgnąć, nawet w sytuacji, gdy niespecjalnie szalejemy za jazzem właśnie. Jednak ta książka, esej, po prostu czaruje przepiękną stylistyką, profesjonalnym podejściem do tematyki. Tyrmand znakomicie wszedł w rolę przewodnika po świecie muzyki, przedstawiając najważniejsze kwestie sprawiające, iż pewne utwory mogą zupełnie zawładnąć sercem i duszą. Tak, to pozycja, do której miło wracać — za każdym razem odkryjemy coś aktualnego, mimo upływu czasu, jakbyśmy siedzieli tuż obok Lopka, z pasją opowiadającego o swoim wielkim hobby.