Bardzo mnie interesuje historia Związku Sowieckiego, więc sięgnąłem i po tę książkę: intrygujący tytuł i zapowiedź wspomnień znanego adwokata z czasów ZSRR dawały nadzieję, że dostaniemy ciekawy i szczery opis sowieckiego systemu prawnego. Niestety, rozczarowałem się i zaraz objaśnię dlaczego.
Autor opisuje najciekawsze sprawy sądowe, głównie kryminalne, ze swojej długiej kariery. Ale wszystko to jakieś takie mdłe, nijakie, przegadane. Zabrakło dobrego redaktora, który by to wszystko wziął w karby. Poza tym bije z książki duma z radzieckich organów sprawiedliwości, ani się zająknie autor o kompletnej zależności sędziów od kagiebistów i polityków, o stronniczości sądów, o straszliwej brutalności i niekompetencji milicji. Za to często opowiadania przypominają kryminały sowieckie: milicja niestrudzenie prowadzi śledztwo, znajduje sprawcę, a sąd sprawiedliwie wydaje wyrok; ma się wrażenie, że rzecz cała napisana została w czasach ZSRR. Tylko czasami napomknie Waksberg, że sądy nie biorą pod uwagę zastrzeżeń adwokatów, naciągają dowody i wydają błędne wyroki zgodnie z oczekiwaniami milicji i prokuratury, łamiąc życie niewinnym ludziom. Albo, że biedacy zostają niesłusznie skazani, a członkowie nomenklatury wywijają się. Ale tego za mało jest niestety.
Jeśli chodzi o historie sądowe, to trzy nazwiska przychodzą mi do głowy: Jerzy Urban tworzący w latach 70. śmieszno-straszne kroniki sądowe świetnie pokazujące obyczaje czasów PRL-u, von Schirach piszący opowiadania sądowe z przechyłem moralnym, i wreszcie Grzegorz Gozdór z jego krytyką obecnego systemu sprawiedliwości. Każdy z wymienionych napisał świetne rzeczy w swoim stylu. Problem z Waksbergiem taki, że nie wie, na co się zdecydować, ani to obyczajowa kronika sądowa, ani moralitet, ani krytyka systemu. Wszystkiego po trochu, a razem jakby nic.
A możliwości były, weźmy autentyczną historię opisaną w opowiadaniu 'Dziurawy rondel'. Oto żyją cztery rodziny w komunałce (dla niezorientowanych: komunałka to sowieckie mieszkanie, w którym każda rodzina miała pokój, łazienka i kuchnia były wspólne), nazwijmy je A, B, C i D. Żona A ma romans z mężem z B. Żona B odkrywa romans, kłótnia, skandal, ale po pewnym czasie romansująca para zamieszkuje ze sobą, a pozostawieni (mąż B i żona A) też zaczynają żyć ze sobą w tej samej komunałce: ludzie się tylko przenieśli z pokoju do pokoju. A potem mąż A zostaje zamordowany, podejrzana jest była żona z kochankiem. To nie koniec, bo jeszcze pojawią się C i D... Wspaniała historia! Zoszczenko zrobiłby z tego arcydzieło, a Urban perełkę! A u Waksberga jakoś się opowieść rozłazi, lanie wody i nuda...
W sumie zagadką jest dla mnie, dlaczego takie książki się tłumaczy i wydaje. Czyżby w nadziei, że atrakcyjny tytuł przyciągnie czytelników? Pewnie tak, bo mnie przyciągnął...