Szklany tron zaczęłam czytać 2016 roku. Pamiętam to doskonale, ponieważ recenzja pierwszego tomu była jedną z pierwszych po przekształceniu mojego bloga w blog recenzencki. Od tamtej pory pozostawałam wierna twórczości Sary J. Maas. Oczywiście niektóre tomy czytałam raz na rok, ale nie przeszkodziło mi to w tym, żeby zakochiwać się w kolejnych bohaterach (czy niektórych nawet potępiać). Po 4 latach przyszła pora na zakończenie mojej przygody z tymi książkami. W pierwszy weekend majowy zabrałam się za Królestwo popiołów i teraz chciałabym podzielić się swoją opinią.
Aelin Galathynius, zamiast bronić za wszelką cenę swojego królestwa, spoczywa w żelaznej trumnie jako zakładnik królowej Fae, Maeve. Żąda ona od Aelin całkowitego posłuszeństwa i złożenia przysięgi krwi. Była królewska zabójczyni codziennie jest torturowana, a jej silna wola coraz bardziej łamana. W tym samym czasie Rowan wyrusza na poszukiwania swojej ukochanej i nie liczy się dla niego nic, poza tym, by ją wyrwać z rąk wroga. Czy zdąży on uratować Aelin, zanim zgaśnie jej płomień?
Powrót do tej serii był bardzo emocjonujący. Stęskniłam się za wszystkimi bohaterami i za całą akcją, więc z przyjemnością siadłam do lektury tej powieści.
Skoro wspomniałam już o bohaterach, to muszę wyznać coś na temat Rowana. Nie polubiłam go w poprzednich częściach. Wprost nie mogłam już o nim czytać, a sceny, w których występował, najchętniej bym pomijała. Jednak w tym tomie coś się wydarzyło i Rowan zdołał zdobyć moją sympatię. Zaimponował mi swoim uporem i tym, że za wszelką cenę chciał odnaleźć ukochaną Aelin, nie patrząc na konsekwencje. Jest to może dość głupie, ale z drugiej strony cholernie romantyczne. Dlatego chyba mogę teraz powiedzieć, że stanęłam po stronie wielbicieli tej postaci.
Co do samej głównej bohaterki, Aelin zaimponowała mi tym, jak silna się okazała. Mimo codziennego strachu, mimo bólu i katuszy, jakie przeżywała, nie poddała się i nie straciła swojego hartu ducha. Możecie mi wierzyć lub nie, ale ogromnie jej kibicowałam, kiedy przychodził kolejny fragment, gdzie znęcano się nad nią. Trzymałam kciuki, żeby broń Boże nie poddała się i wyszła z tej całej sytuacji jakoś w jednym kawałku.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że ta część aż tak mnie wciągnie – i to od samego początku. Wyszło na to, że te ponad siedemset stron pochłonęłam w dwa dni. Po prostu moje czytanie zmieniło się w jakiś maraton, ale absolutnie nie żałuję. Całkowicie zagłębiłam się w tę historię i bardzo się z tego powodu cieszę.
Dopiero przy ostatnich stu stronach pierwszej części tego tomu (pamiętajmy, że polskie wydanie dzieli się na dwie książki) mój entuzjazm zaczął spadać. Przyznaję, że trochę zaczęło być nudno, ta akcja gdzieś tam zeszła na dalszy plan i w zasadzie ta końcówka to było takie pitu pitu. Jednakże w kontekście całości, czyli tych siedmiuset stron nie było to aż tak rażące. W końcu wiedziałam, że jest kontynuacja, więc nie martwiłam się aż tak bardzo.
Ta część przypomniała mi, za co pokochałam tę serię i za to jestem ogromnie wdzięczna. Nie będę jednak rozpisywać się za dużo na temat całości, ponieważ chciałabym to zrobić w recenzji drugiej części.
Powiem jeszcze tyle, że jeżeli zastanawiacie się jeszcze czy sięgać po zakończenie Szklanego tronu, to powiadam Wam: czyńcie to.