Czasem jest tak, że czytasz jakąś książkę, widzisz, że jest ona bardzo, bardzo klasyczna w swoim gatunku, a jednocześnie czujesz, że autorowi zależało na oryginalności, na tym, byś uznał stworzony przez niego tekst za właśnie wymykający się schematom, w każdym zaś razie mający w sobie coś więcej, jakąś dodatkową wartość. No to to jest właśnie ten przypadek :) Dwa plany czasowe, mała, zamknięta osada, co za tym idzie zamknięta grupa podejrzanych o powieściowe morderstwo, odgrzebanie śledztwa sprzed lat – czy mogłoby być bardziej typowo w polskim kryminale napisanym w 2023 roku? :D A jednocześnie, zapewne właśnie chcąc uciec od tej kliszowości, Śmielak cały czas stara się nie tyle nawet uatrakcyjnić nam lekturę, ile po prostu coś do tego dorzucić, jakiś rodzaj literackiego bonusu.
Po trosze, ale to moim zdaniem znacząco mniej istotny aspekt tego problemu, rozgrywa się to w samej warstwie fabularnej powieści. I tu uczciwie trzeba przyznać, że pisarz w miarę daje sobie radę. Plany czasowe zazębiają się nam w taki sposób, że widzimy właśnie ten naddatek, to coś, co mamy uznać za powieściowy bonus. Robią to w nieoczywisty sposób, choć jednocześnie bez fajerwerków i szarżowania (przeciwnie, ma się wręcz wrażenie jakiegoś wyciszania przez autora tego efektu związanego z tajemnicą jednej z postaci) i my to kupujemy. W większym jednak stopniu autor usiłuje to wygrać na innym poziomie – na poziomie stylu narracji.
I tu jest już zaczynają się problemy. Nie najgorzej co prawda wyszło różnicowanie stylu w obu planach czasowych (znów – bez popadania w przesadyzm, ale tak, że przemawia to do nas), ale sam ten styl jest zwyczajnie dziwny. No, popatrzcie jak cały tekst się zaczyna, jak jakaś klecha snuta nad kominkiem – i mam tu na myśli narratora, nie osobę rzeczywiście snującą taką klechę. Potem nagle pojawia się trochę śmieszkowania, trochę gry z oczekiwaniami czytelnika, sporo prób jakiegoś upoetycznienia tekstu – no, jakiś narracyjny bigos. Poza wszystkim – kto kogo właściwie mówi cały czas Michał? Bo mówienie po prostu do czytelnika chyba jednak powinno nieco inaczej wyglądać. I, serio, jest to taki rodzaj literackiego bigosu, którego nie sposób uznać za coś uatrakcyjniającego powieść, przeciwnie, który robi wrażenie po prostu nieprzemyślanego. I który odbija się, co gorsza, na tym, jak odbieramy całość akcji.
Ej, czy tylko mi ta powieść wydała się jakoś tak dziwnie pozbawiona kontrapunktów? Pozbawiona mocniejszych momentów, zwrotów akcji? A tak właściwie to nawet nie taką, w której takich momentów nie ma, ile taką w której jakoś ich nie odczuwamy, mijają nas one? To wręcz paradoksalne, w tekście jest naprawdę sporo scen, które w zamyśle autora miały pełnić taką właśnie funkcję, pod koniec jest przecież regularna rozpierducha związana z ujawnieniem mordercy (tak to bywa w kryminałach/thrillerach, na końcu dowiadujemy się, kto zabił i jest bijatyka, Śmielak z jakichś względów postanowił, że jego dziełko będzie pod tym względem bardzo typowe), wcześniej scena długo zapowiadanej śmierci jednej z postaci, jeszcze wcześniej ta jedna, jedyna sekwencja zrobiona z innej niż pozostałe perspektywy (no, okej, jedna z dwóch takich, bo jest jeszcze ten na siłę dodany finał). I nic, te momenty, mimo że mają wszelkie dane, by stać się powieściowymi kontrapunktami, mijają nas, gubiąc się właśnie w udziwnieniach stylistycznych.
5/10 to max tego, co mogę dać, bo sama historia, to kto zabił i dlaczego, też bynajmniej nie powala oryginalnością (pamiętacie pierwszy akapit tej recki? )). Aż 5/10, za ten naddateczek przy przenikaniu się dwóch planów czasowych.