Ależ ta powieść musiała powstawać w bólach, męczarniach i bez entuzjazmu ze strony autora. To znaczy nie, nie mam oczywiście wglądu w to, jak Coben nad nią pracował, ale gdyby można było, powiedzmy na zasadzie eksperymentu myślowego, stwierdzić na podstawie samego tylko tekstu czy autor się dobrze bawił pisząc, czy pisanie sprawiało mu frajdę, to to byłby taki klasyczny przykład powieści po której widać, że pisarz męczył się gdy ją tworzył. W sumie zabawmy się w taki właśnie eksperyment myślowy - może dzięki temu mi będzie się z kolei przyjemniej pisać tę recenzję, bo tak to nie bardzo bym wiedział, co napisać o takiej powieści. Spróbujmy więc uzasadnić tezę, że Coben cierpiał pisząc tę książkę i i zrobić to tylko na podstawie samej lektury.
Patrzcie: co rusz mamy tu jakieś wtręty w tekście, które tak naprawdę odbieramy jako jego zakłócenia. A to opis zawodów sportowych, a to podstawówki do której uczęszczał jeden z bohaterów, a to rzymskiego domu, w którym trwa narada tycząca dotarcia do powieściowego antagonisty. W wielu innych powieściach Cobena tego typu wstawki cieszyły i dawały czytelniczą satysfakcję, a było tak pewnie z głównie z dwóch powodów. Po pierwsze miały jakiś naddatek wiedzy, obserwacji socjologicznej, dowiadywaliśmy się z nich czegoś o społeczeństwie amerykańskim (czy raczej nowoangielskim, bo autor raczej trzyma się tych terenów) w pierwszych dekadach dwudziestego pierwszego wieku. Oczywiście było to literacko przetworzone przez autora, tak, by dało się czytać w prozie bez odczuwania jej niespójności, ale dalej była w tym jakaś prawda o zmieniającym się na naszych oczach świecie. Po drugie zaś - no właśnie, były one zwyczajnie dobrze napisane, nawet jeśli w efekciarski sposób, to sprawnie. No to tu zabrakło obu tych elementów. Ani niczego się nie dowiedziałem, ani nie było to specjalnie umiejętnie zrobione. Dokładnie tak, jakby pisarz, ha, jakby zmuszał się, by je do akcji książki doczepić. Albo po prostu potrzebował jakoś zwiększyć liczbę stron, zważywszy, że sama historia nadawałaby się na może 120.
No właśnie, sama akcja - cóż, tak banalnie wymyślona, jak tylko się dało. "Jest pomysł, by x zrobił y i wyszło z tego z, będą znaki podrzucane czytelnikom jak to było, rozplanujmy sobie znak a, znak b i znak c, okej, niech już to wystukam" - dosłownie tak moglibyśmy zobrazować sobie branie się Cobena do pracy nad tym dziełkiem (pamiętajcie, robimy ten eksperyment myślowy :) ). Nie przeczę był tu i jakiś tam pomysł (choć moim zdaniem założenie, że coś takiego byłoby po stronie sprawców psychologicznie możliwe to jeden wielki odlot) i te tropy były jakoś tam podrzucane (tu jest nieco lepiej i wychodzi, że tylko (a raczej "tylko") sprawcy niezbyt się starają). Tyle, że ten pomysł, te historię trzeba ocenić jako ograną, banalną i, ze względów o których pisałem przed chwilą taką, która w prawdziwym życiu nie mogłaby się wydarzyć. Poza wszystkim zaś - czy tylko ja miałem wrażenie, że rzeczeni sprawcy trochę w tym wszystkim "strzelali z armaty do wróbla"? Że trochę zbyt mocne, i to pod każdym względem, środki przeprowadzali by załatwić coś, co można by jednak po prostu łatwiej przeprowadzić. Już mniejsza, że bez takiego narażania wszystkich wokół i siebie samych na straty, tak w sferze psychologicznej, jak i takie najzwyklejsze, materialne - ale po prostu dużo łatwiej.
Stylistycznie też to nie powalało, parę razy miałem problem z ustaleniem o kim konkretnie czytam (choć, szczęśliwie, były to bardzo punktowe problemy), parę razy chciałem, by ta konkretna scena już się skończyła, no, na pewno nie było to jakieś mistrzostwo świata. Nawet to zakończenie było jakieś niedorobione (choć sam moment krzyku wyszedł akurat bardzo okej), Coben, mistrz katharsisowych zakończeń w literaturze popularnej, tu zamiast wielkiego oczyszczenia dał nam małe oczyszczonko, w dodatku znów nader mało prawdopodobne psychologicznie (ej, przecież sytuacja tej postaci aż tak się nie zmieniła, więc czemu teraz nagle reaguje ona aż tak inaczej? co, sam autor zapomniał, że wbrew temu, co wielu miało myśleć, ta sytuacja się nie zmieniła?).
Najlepiej stosunkowo wypada to, po co zdaje się autor napisał tę powieść, czyli powrót ulubionych przez wielu spośród wykreowanych przez niego postaci. Czujemy tę wielką przyjaźń, choć nie jest nam to jaka to ona jest wielka specjalnie narzucane (no, zazwyczaj). Cała reszta wygląda jednak trochę właśnie tak, jakby ktoś zmusił bardzo przecież zdolnego pisarza, by do nich wrócił i stworzył im tę fabułę.
Okej, moim więc zdaniem wynik naszego eksperymentu jest pozytywny - pisarz tworzył to na siłę, widać to po samym tekście :) Jest on pozytywny na nieszczęście dla czytelników "W domu".