Rys historyczny
Na „Diabelskiego Hrabiego” trafiłam robiąc porządki w Panelu Bibliotekarskim.
Rzucił się w oczy, bo bądźmy szczerzy - jak na krajowe trendy wydawnicze okładkę ma on oryginalną i niespotykaną. Co prawda był czas, że w istnienie hrabiego z Greenhill zwątpiłam bardzo mocno, jednakże link do strony książki rozwiał wątpliwości a ja z niewiernego Tomka zmieniłam się w wygłodniałą harpię wysiadującą jaja pod jatką. Informacja o jakże efektownych opakowaniach promocyjnych przeistoczyła mnie w wygłodniałą harpię ze ślinotokiem. Było warto. "Hrabia..." Bel sam w sobie zachwyca prezencją. Przyodziany w galowy surdut - jest zabójczy.
I… Akcja!
Winston dwojga imion hrabia Harrington od pacholęcia durzy się w córce rządcy. Jednakowoż zamiast podejść i zagadać do panny jak człowiek - burczy, stroszy kolce i dziabie kłem. Czy należy się dziwić, że dziewczę zagarnia dla siebie bardziej ułożony towarzysko krewny? Oczywista, że nie.
Gdy po latach, owdowiała już Jocelyn dosłownie wpada hrabiemu w objęcia - bohaterowi cała krew odpływa do mózgu, od czego rozum rośnie mu w słup jako ten maszt na flagę… Atoli zamiast pokazać się miłym i układnym - hrabia odstawia hocki, od których ręka świerzbi, by przywalić czymś ciężkim w durny łeb, albo zwyczajnie przytrzasnąć drzwiami. Wdowie Ashton przy Charlsie Henrym hormony tańczą paso doble, lecz szczęścia upatruje u boku zaprzyjaźnionego z Winstonem barona, co nie przeszkadza jej migdalić się z hrabią po kątach. W tym miejscu należy oddać Winstonowi sprawiedliwość, jako że roznamiętnił on i rozerotyzował wdówkę od pierwszego łypnięcia czarnym ślipiem i objęciem muskularnych ramion. Hrabinie-matce kandydatka na synową bardzo odpowiada, Winston przesadza w zapędach, Jocelyn zmienia zdanie i bierze nogi za pas, a pan na Greenhill neutralizuje gorycz życia bimbromycyną. Uff…! Winszuję autorce wyobraźni, jakkolwiek mentalnie przyprawiła mnie o rozbieżnego zeza.
Plusy dodatnie, plusy ujemne
Z jednej strony „Diabelski hrabia” to zgrabnie skrojona historia pewnej namiętności. Wdzięczna, lekka, absorbująca i trzymająca w napięciu niemal do ostatniej strony.
Z drugiej natomiast -„Diabelski hrabia” nie jest wolny od dysonansów, które średnio ogarniętego romansoczytacza mogą przyprawić o ból zębów.
Nie chodzi mi o styl, czy język, bo te z czasem zawsze można sobie wyrobić. Bardziej jadowite w tej beczce miodu okazało się kilka łyżek autorsko-redakcyjnego dziegciu od których to cierpła mi skóra.
Pierwsza: Bezustanne określanie dwudziestosiedmioletniej wdowy mianem dziewczyny.
Nie, nie i jeszcze raz nie! W żaden sposób! Ta młoda kobieta jest wdową. Dziewczyną przestała być w dniu ślubu. Drażniło mnie to i gniewało niewymownie, znakomicie psując przyjemność czytania.
Do teraz nie mogę owdowiałej dziewczyny przełknąć.
Druga: Pan doktor. Nie wszyscy może wiedzą, lecz w Anglii w XIX wieku doktorom nie przysługiwał zwrot „pan”. Zwracano się do nich per „doktorze” lub po nazwisku. Ichniejszy „pan” (sir) przysługiwał wyłącznie szlachetnie urodzonym. „Serem” trzeba się było urodzić, doktorem mógł być każdy.
Taka ciekawostka.
Trzecia: Siostra Winstona, która w zaawansowanej ciąży, aktywnie udziela się towarzysko, co w owych czasach było absolutnie niedozwolone i nie do przyjęcia. Dama przy nadziei miała naonczas społeczny przymus wycofać się z towarzystwa i aż do rozwiązania przebywać w domu. Koniec dyskusji. Owszem, mogła się gościć, ale tylko u siebie, w najbliższym gronie, najlepiej na wsi. Kropka.
W pewnym stopniu minusem jest też to, że choć z nazwy „Diabelski hrabia” jest romansem historycznym - nie ma w sobie za wiele z ducha epoki. Gdyby nie wzmianka, że Winston został ranny pod Waterloo - akcja powieści może dziać się wszędzie. Choćby dzisiaj, dowolnie gdzie.
Ot, jacyś ludkowie przywdziali ciuchy po pradziadkach i bawią się w salony. Widzę w tym względzie sporo z maniery Tessy Dare - dużo erotyki, klimatu epoki aby dla zachowania pozoru. Również bohaterowie Tess z romantycznych porywów serca najbardziej eksponują część fizyczną oraz to, co zazwyczaj jest schowane a ich obyczaje jak na konwenanse doby georgiańskiej są co najmniej… swobodne. Dotyczy to zarówno pary wiodącej jak i osób towarzyszących. Zarejestrowałam jeszcze kilka pomniejszych potknięć, lecz są to już ledwie potknięcia. Jakby nie patrzył, stała się rzecz niesłychana: Ja - stary wyjadacz siedziałam nad książką debiutującej Melisy Bel, widziałam jej mankamenty i niedociągnięcia a mimo to, nie mogłam się od „Hrabiego” oderwać. Gdy w sobotni wieczór zalegałam z „Diabelskim hrabią” na kanapie, miała to być niezobowiązująca chwila zapomnienia. Opuszczałam Greenhill o świcie, wymięta, z błyskiem w oku, i - na bogów od kochania - usatysfakcjonowana (!)
Tak się składa, że niedawno czytałam debiutancki romans Julii Quinn. „Hrabiego” czytało mi się lepiej i bez porównania przyjemniej.
Na mój krzywy gust „Diabelski Hrabia” to udany romans i udany debiut.
Życzę Melisie Bel wielu sukcesów na romansowej niwie, a sobie - by jej kolejne książki były co raz lepsze.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl