[Współpraca reklamowa z wydawnictwem Znak]
„To nie jest dla Ciebie” ... To pierwsze zdanie widniejące w książce. Powinno dać mi do myślenia, ponieważ to, co w niej znalazłam, rzeczywiście nie było dla mnie.
Will Navidson, znany fotograf wprowadza się wraz z rodziną do nowego domu. Z czasem odkrywa, że jest on większy w środku niż na zewnątrz. Nie daje mu to spokoju i próbuje zbadać tę tajemniczą anomalię.
Zampano to starzec, zafascynowana historią Navidsona. Bada całą sprawę i tworzy mnóstwo notatek na ten temat. Jego zainteresowanie zakrawa na obsesję.
Po śmierci starszego mężczyzny zapiski wpadają w ręce Wagabundy – młodego tatuażysty. Pogubiony, często pod wpływem narkotyków śledzi historię opisaną przez Zampano. Z czasem rzeczywistość i fikcja zaczynają zacierać miedzy sobą granice.
Mark Danielewski włożył ogrom pracy w stworzenie swojego dzieła. „Dom z liści” to debiut autora, któremu poświęcił ponoć aż dziesięć lat życia.
Napisana jest w niesamowity sposób. Ma się wrażenie, że czyta się trzy osobne historie, które łączą się w pogmatwaną całość. Składa się z głównej historii, zapisków Zampano oraz mnóstwa przypisów, autorstwa Wagabundy. Sprawia to trudność czytelnikowi. Przypisy czasami są długie
na kilka stron, co zaburza odbiór głównej historii.
Narracja Zampano z czasem robi się coraz bardziej chaotyczna. Wymazane fragmenty tekstu, pojedyncze zdania i słowa zajmujące całą stronę. Z czasem zaczyna się zabawa tekstem. Czytelnik zmuszony jest do przekręcania książki, odwracania
jej do góry nogami. Przypisy mają własne przypisy i znajdują się w najdziwniejszych miejscach tekstu. Choć utrudnia to nieco odbiór historii, nadaje jej dodatkowego waloru. Dzięki temu zabiegowi wchodzimy w głowę Narratora. Zaczynamy rozumieć jego fascynację... fiksację.
Muszę przyznać, że była to bardzo trudna lektura. Przeczytanie jej zajęło mi bardzo dużo czasu. Nie byłam w stanie czytać wielu stron w ciągu jednego
dnia. Momentami była nużąca, zbyt naukowa, niezrozumiała. Nie pomagał również fakt, że jest to naprawdę kawał książki – liczy ponad 700 stron.
Historia nużyła mnie, nie mogłam zmobilizować się, żeby sięgać po kolejne rozdziały. Jednocześnie nie potrafiłam jej porzucić, musiałam dobrnąć
do końca. I chyba właśnie te uczucia powinny były towarzyszyć mi podczas lektury. Wpadłam w labirynt, w który wpadli również bohaterowie.
Momenty, które rzeczywiście pochłaniały moją uwagę i sprawiały, że zanurzałam się w korytarzach domu Navidsonów, były krótkie. Nie na tyle jednak
angażujące, żeby wynagradzało mi to trud czytania.
Widziałam mnóstwo zachwytów dotyczących tej powieści na bookstagramie.Ja sama jednak ich nie podzielam, choć doceniam kunszt i włożoną pracę autora. Jest to zdecydowanie pozycja wyjątkowa, choć nie wiem, czy budzącą grozę. Na pewno za
to jest niekonwencjonalna i zaskakująca.
Zdecydowanie nie jest to książka dla każdego i niestety ja do takich osób się zaliczam. Nie mogę ocenić lektury jako przyjemną, choć na pewno zostanie na długo w mojej pamięci. Może właśnie taki był zamysł autora?