W Manitou – pierwszym horrorze brytyjskiego pisarza – dochodzi m.in. do konfrontacji ducha drukarki ze starożytnym zdeformowanym demonicznym szamanem… a to nawet nie najdziwniejszy pomysł, który czeka na nas w środku.
Podczas gdy koronę króla horroru już dawno nałożono na skronie Stephena Kinga, a tytuł mistrza strachu przed nieznanym ze swoich obślizgłych macek nie wypuszcza Lovecraft, Grahama Mastertona śmiało można okrzyknąć demonem horrorów klasy B. O ile w przypadku pisarza z Maine czy Samotnika z Providence ich pozycje są ugruntowane i w pełni zasłużone, o tyle twórczość brytyjskiego autora – bogatą w niedociągnięcia, nadmierny pośpiech oraz chodzenie na łatwiznę – trzeba po prostu lubić. Co wcale nie jest takie łatwe. Wiele książek Mastertona stanowi niemal gotowy materiał na klasyczne, proste i nieco szablonowe kino grozy – oferują zazwyczaj prostoliniową fabułę, skromny wątek główny, nieskomplikowanych bohaterów oraz żwawą historię zmierzającą intensywnym truchtem do widowiskowego i brutalnego finału. Mimo dość prostej konstrukcji oraz powtarzalności schematów żonglerka mięsistymi pomysłami ma w sobie pewien urok. I nawet jeżeli nie wyrwie ona czytelnikowi serca wraz z płucami, to przynajmniej zapewni odrobinę wytchnienia od małomiasteczkowych dłużyzn Kinga czy eleganckiego stylu Lovecrafta, pozwoli się odmóżdżyć oraz dostarczy sporo nieangażującej zabawy. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś potrafi cieszyć się z nagromadzenia często porąbanych pomysłów, a tych u Mastertona od samego początku jego przygody z horrorem jest naprawdę dużo. I za to go właśnie lubię i będę tu sobie o nim pisał.
Harry Erskine jest wróżbitą. Do pracy zakłada zwiewne peleryny i śmieszne czapki, pokój obwiesza aksamitnymi kotarami i z miną profesjonalisty przepowiada przyszłość z kryształowej kuli – dobre wrażenie to podstawa w tej branży… szczególnie jeżeli samemu nie wierzy się w okultyzm, magię i wszelkiego rodzaju nadnaturalne emanacje. Erskine zwietrzył całkiem dochodowy biznes w astralnym doradztwie personalnym i pocieszaniu zamożnych staruszek. Swojego łajdactwa w ogóle się nie wstydzi, co bowiem znaczy odrobina wyrzutów sumienia w porównaniu ze spokojem ducha i szerokim uśmiechem na ustach hojnych starszych pań. Odmawianie zapłaty byłoby po prostu niegrzeczne. Jego życie zmienia się, gdy do drzwi puka młoda Karen Tandy – przerażona dziewczyna, która następnego dnia ma trafić na stół operacyjny. Opowiedziany przez nią sen nie tylko wstrząsa Harrym i zmusza go do przemyślenia swojej niewiary w duchowe zjawiska, ale może okazać się również kluczem do rozwiązania zbliżających się problemów – niewinne dziewczę jest bowiem w ciąży pozamacicznej w karku z ze starożytnym indiańskim szamanem pożyczonym od Lovecrafta.
Pomysł ten brzmi abstrakcyjnie, nieco absurdalnie i całkiem niesmacznie – Masterton w takich klimatach czuje się jednak najlepiej i nie ma najmniejszego problemu z przekuwaniem ich w klimatyczne, nieprzyjemne i – powiedzmy – całkiem poważne horrory. Akcja w Manitou nabiera rozpędu już od samego początku – Harry szybko rozpoczyna śledztwo, a dla nas zaczyna się intensywna ekspozycja elementów paranormalnych. Masterton uwielbia zatapiać się w zaczerpniętych z mitologii wątkach, dlatego też do samego końca niemal każde działanie czy nowa pojawiająca się postać uaktualnia naszą bazę informacji na temat szamańskich mocy, rytuałów czy systemu demonicznych wierzeń. Czarnym charakterem nie jest więc kobieta w czerni pragnąca pomścić śmierć dzieci czy nastolatka opętana przez demona rozregulowanych stawów, a wypakowany w zaklęcia super szaman łaknący sprowadzić na ludzkość Armagedon. Z całą pewnością wybór taki skutecznie zabija klimat – wiadomo, że znacznie bardziej niepokojące są stwory bliskie człowiekowi – Masterton dorzuca jednak w ten sposób sporo mięska i otwiera sobie drogę do mocno fantastycznej rozpierduchy w finale, w której znów widać Lovecrafta, ale niestety zupełnie go nie czuć.
Po drodze przyjdzie się nam zmierzyć z całą masą bohaterów, którzy dzisiaj stanowią najbardziej oczywiste gatunkowe klisze – jest tu doktor od indiańskich wierzeń, profesjonalne medium oraz sceptyk-żartowniś drwiący sobie z duchów. Całe to towarzystwo jednak całkiem sprawnie wpisuje się w konwencje horroru klasy B. Znacznie trudniej jednak powstrzymać przewracanie oczami, gdy wszyscy – niezależnie od wykształcenia czy emocjonalnego stosunku do sytuacji – od razu kupują teorię, że narośl na karku dziewczyny to nic innego jak indiański czarownik podróżujący w czasie – cóż, akcja nie ma zamiaru zatrzymywać się z powodu jakichś niedowiarków.
Klimat w Manitou również jest dość specyficzną sprawą. Masterton wykorzystuje dość chaotyczną mieszankę rozwiązań – momentami potrafi zagęścić atmosferę i podkręcać napięcie przy użyciu prostych środków, by chwilę później zrzucić na nas mocno brutalną lub (co gorsza) dość absurdalną scenę. Historia rozpoczynająca się od klimatycznego i intrygującego body horroru szybko traci na klimacie, gdy opętana starsza pani wykonuje szamański taniec wokół stołu, za nic mając reumatyzm. W pewnym momencie Masterton przełamuje przyjemnie narastający niepokój prezentacją zaklęcia wywracającego ciało niewinnego pielęgniarza na drugą stronę, a w walce finałowej rzuca w paszczę demonicznego herolda duchem… biurowej drukarki.
Manitou stanowi mieszankę wielu nietypowych i dość dziwnych pomysłów oraz niezbyt sprawnie poprowadzonych wątków – Masterton wykorzystuje postać zapożyczoną z notatek Lovecrafta i niezbyt udanie próbuje naśladować jego klimaty w końcówce. Zagłębia się w mitologie Indian, doprowadza do zmagań starożytnych demonów z duchami technologii, a nawet próbuję wpleść w akcję potrzebę międzykulturowego dialogu – kwestia poczucia odpowiedzialności za krzywdy wyrządzone rdzennym mieszkańcom Ameryki nie wybrzmiewa jednak zbyt wdzięcznie otoczona nieco groteskowym horrorem. Autor swoją pokręconą historię ozdabia klimatycznymi fragmentami, odrobiną brutalności, a nawet elementami nieco komicznymi – tworząc tym samym specyficzny i nieco niedomagający twór, mający jednak w sobie sporo uroku horroru klasy B… który sprawdza się jako lekka i niewymagająca rozrywka.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 7/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl