Rok po debiucie Stephena Kinga, który ruszył na podbój czytelniczych serc za pomocą „Carrie”, na rynku książki pojawił się nowy gracz – Graham Masterton.
Jego debiut nosił tytuł „Manitou” i opowiadał o siedemnastowiecznym indiańskim szamanie, który korzystając z ciała młodej dziewczyny, wraca do żywych. Sęk w tym, że choć w chwili jego pojawienia się jest już XX wiek, potężny szaman wciąż pała żądzą zemsty na białym człowieku.
Dzięki Domowi Wydawniczemu Rebis miałam okazję sięgnąć po tę pozycję przy okazji jej ponownego wydania.
Największym zaskoczeniem tej niedługiej książki może być fakt, że to nie Karen, niewinna ofiara okrutnego szamana, jest główną bohaterką. Ani nawet lekarz, który usiłuje jej pomóc. Masterton uczynił nim wróżbitę, znawcę tarota i jak nietrudno się domyślić hochsztaplera, naciągającego staruszki na wróżenie z kart. Harry Erskine, poza tym, że ma żyłkę do interesów i nie za bardzo wierzy we wszystko czym się zajmuje jest także mężczyzną obdarzonym urokiem osobistym i poczuciem humoru.
To właśnie Erskine wniósł w historię nutkę niepowagi i rozluźnienia. Słysząc słowo „horror”, człowiek spodziewa się raczej grozy i duchów wyskakujących z każdego kąta, (niektórzy lubią jeszcze jak przeciwnik wyposażony jest w piłę mechaniczną). Tymczasem główny bohater „Manitou” z początku raczej niepoważnie do wszystkiego podchodzi, a nawet kiedy zaczyna wierzyć w istnienie siedemnastowiecznych szamanów to i tak nie pozbywa się swego rodzaju nonszalancji. Jest to zdecydowanie na plus, choć trudno uwierzyć, że coś takiego może być mocną stroną książki z gatunku opowieści grozy.
Książce nie szkodzi nawet to, że w sumie jest horrorem klasy B i pod pewnym względami można by ją pewnie było określić jako kiczowatą. Spełnia jednak swoją rolę, może nie wlewa w serca czytelników niewyobrażalnej grozy, ale dostarcza rozrywki i jest dobrą odskocznią nie tylko od codzienności, ale i od innych książek.
Swoimi niewielkimi rozmiarami wystarczy na góra dwa wieczory, (ja ją czytałam jednak dłużej wskutek splotu okoliczności zwanych życiem), a styl Mastertona w tej książce jest przyjemny i nie wymaga od czytelnika wysiłku.
Jak wszystko na świecie, powieść nie ustrzegła się jednak minusów. Finałowa walka z obdarzonym potężną mocą szamanem trwała zdecydowane… za długo. Obejmuje jakąś jedną czwartą całej cienkiej książki, (całość ma 220 stron) i przez większość czasu polega na uciekaniu przed pewną śmiercią po korytarzach szpitala i pogawędkach. Efektowność ostatecznego rozprawienia się z Misquamacusem została rozwleczona i przez to raczej się dłuży niż powoduje wypieki na twarzy. Wszystko wydawać się może też nieco niewiarygodne, (pomijając fakt, jak bardzo wiarygodny jest siedemnastowieczny szaman, czyniący sobie żywiciela z ciała młodej współczesnej kobiety), gdyż oto potężny Misquamacus jakimś cudem nie jest w stanie przez kilkadziesiąt stron dorwać naszych bohaterów, którzy radzą sobie z nim przypadkowymi i dość chaotycznymi działaniami. Cóż, nie taki szaman potężny i straszny jak go malowali.
W chwili, kiedy kończę pisać te słowa, wiem, że druga część zmagań Harry’ego Erskine’a z indiańskimi wierzeniami już gna do mnie pocztą. Chętnie po nią sięgnę, bo nawet jeśli nie jest to literatura na miarę Nagrody Nobla to chyba na co dzień w życiu zupełnie nie o to chodzi. Liczy się rozrywka, odprężenie i radość z czytania. A „Manitou” Grahama Mastertona to mi właśnie dało.