Sięgnęłam po tę książkę trochę w ciemno. Miałam nadzieję na popularnonaukowe opracowanie na temat, którym jestem żywo zainteresowana. Kto mnie zna, ten wie, że nawet mój mały przydomowy ogródek, wbrew ogólnej modzie na tuje, obsadziłam cały w krzewach i bylinach miododajnych.
Przyznaję bez bicia, że sięgnęłam po „Historię pszczół” nie czytając opisu, a zachęcona jedynie jej wysokimi ocenami i magicznym słowem „bestseller”.
Trochę rozczarowało mnie, że to jednak zwykła beletrystyka, ale byłam wystarczająco zaintrygowana, by kontynuować czytanie.
W dziele Mai Lunde poznajemy trzy pozornie w żaden sposób niepowiązane ze sobą historie Williama, George’a i Tao. Każda osadzona jest w innych ramach czasowych, ale rozdziały przeplatają się tak, że wszystkie trzy czytamy równolegle. Na początku nie stanowiło to dla mnie problemu, ale czekając na ciekawszą akcję, zaczęło mnie to męczyć. Gdybym czytała wersję papierową, zapewne przekartkowałabym rozdziały tak, by czytać każdą historię ciągiem.
Niestety, żadna z trzech historii mnie nie urzekła.
Zacznę od Williama, bo jego część dotyczy przeszłości. William jest mężczyzną, którego dopadł kryzys wieku średniego. Ma żonę i zbyt wiele dzieci (z których poznajemy praktycznie tylko dwójkę). Jego niegdyś bardzo obiecująca kariera naukowa, zostaje zarzucona, a William musi zająć się zarabianiem pieniędzy na swoją liczną rodzinę. Jego postać od początku nie wzbudza mojej sympatii. Zapatrzony jedynie w swojego pierworodnego syna, nie docenia wiernej i oddanej mu córki, Charlotte. Nie szanuje swojej żony ani właściwie żadnej kobiety, która przewija się na kartach jego rozdziałów. Nie podoba mi się to, ale powiedzmy, że mogłabym zrzucić to na karb czasów, w których żył bohater. William marzy o sukcesie, który zapewni mu rozgłos i pozwoli wrócić do kariery naukowej. Jest zadufany w sobie i łatwo wpada w irytację, gdy ktoś nie wyraża odpowiednich zachwytów nad jego (nie zawsze) własnymi pomysłami.
Kolejną historią, jaką poznajemy, są przypadki George’a. Akcja dzieje się we współczesnych czasach, jednak poglądom, jakie reprezentuje bohater nadal bliżej do patriarchatu. Nie liczy się z żoną, która chce sprzedać gospodarstwo i przejść na zasłużoną emeryturę. Nie liczy się z synem, który nie chce kontynuować rodzinnej tradycji pszczelarstwa i wybiera studia. Mam wrażenie, że autorka miała jakiś pomysł na wątek, ale nie miała pomysłu jak zbudować postać George’a. Mężczyzna cały czas głupio się śmieje, uśmiecha i chichocze, a później zdaje sobie sprawę, że nie brzmi to tak, jak sobie zaplanował, albo że było to infantylne… Dialogi są suche i powtarzalne. Cała historia jest do bólu przewidywalna i właściwie, można by ją zamknąć w dwóch rozdziałach, bo jest niesamowicie nudna.
Ostatnia historia opowiada o losach Tao. Jest to futurystyczna wizja postapokaliptycznej ziemi, świata pozbawionego pszczół. Już na początku synek bohaterki, Wei-Wen, nagle gorzej się czuje i zostaje zabrany do szpitala. Młoda matka nie może znaleźć sobie miejsca i czekać bezczynnie na wieści od lekarzy. Jest zupełnie rozstrojona emocjonalnie, a jednak jej emocje zupełnie nie są dla mnie wiarygodne. Relacja między nią a mężem, Kuanem, jest co najmniej dziwna. Pełno tam niedomówień i co więcej, brak chęci, by je wyjaśnić. Bohaterka cały czas boi się, że jeśli powie „przepraszam”, to przyzna, że to była jej wina, że synek wylądował w szpitalu. To dla mnie zupełnie nielogiczne. W takich chwilach wyobrażałabym sobie, że wsparcie bliskich powinno być najważniejsze. Mimo że Tao wydała mi się dość neurotyczna i kreacja tej bohaterki nie przemawiała do mnie w ogóle, to właśnie jej historia podobała mi się najbardziej. Przynajmniej się coś działo. Były momenty, że w końcu pojawiało się jakieś napięcie i wreszcie czułam się zaciekawiona książką… Niestety. W najciekawszym momencie autorka kończyła rozdział i znów wracaliśmy do historii Williama.
Podsumowując, książka rozczarowała mnie dość mocno. Jeśli ktoś liczył, na poszerzenie swojej wiedzy, to niestety dostaje tylko bardzo przeciętne i poszarpane historie, w których owady przewijają się gdzieś w tle.