"Rozgotowane". Jakoś tak ten przymiotnik przychodzi mi do głowy, gdy myślę o tej powieści. Harlan Coben miał jakiś tam pomysł, wokół którego chciał zbudować ten tekst, w głowie - to niewątpliwe. Ale ta książka wyszła jakoś tak, jakby... jakby tylko ten pomysł miał i już nic więcej, co jest w tym wypadku aż paradoksalne (o tym dlaczego wspomnę za chwilę). Poza tymże pomysłem nie miał - tak to przynajmniej wygląda - ani koncepcji na postacie, ani stylu, ani niczego. No i skoro miał tylko tę koncepcję na zawiązanie akcji, to siłą rzeczy, nawet chcąc nie chcąc, tak ją rozgotował, rozwodnił, że co prawda ładnie zajmuje ona dokładnie całą powieść, ale przez to całość jest, no właśnie, cokolwiek... rzadka. Nie wciąga nas ta historia, nie śledzimy jej rozwoju, nie patrzymy na to, jak pokazują się nam tropy, ślady dzięki którym możemy wpaść na to, co się tam wydarzyło o sekundę przed prowadzącym śledztwo bohaterem, nie kibicujemy nikomu, nie rusza nas to nijak. I właśnie niekoniecznie dlatego, że ta historia wymyślona przez autora jest kiepska. Nie, jest zwyczajnie taka sobie, na pewno jednak nie jakaś bardzo zła. Nie absorbuje nas właśnie przez to rozgotowanie. No, jeżeli na ponad czterystu stronach jest maglowana jedna, niezbyt skomplikowana sprawa kryminalna, to jak inaczej ma to wyjść?
Co zresztą ciekawe, bo jakże zdolny autor chyba zdawał sobie sprawę z tej sytuacji i starał się jakoś ten tekst nawet nie tyle ubarwić, co dodać do niego inne historie. I poległ. To, co mamy na początku jest dodane tak sztucznie, tak bez związku z czymkolwiek (choć potem, pod koniec, autor stara się nam jakiś związek pokazać - i też wychodzi to bardzo nienaturalnie), że szok. Zaś wszystkie komplikacje tej głównej opowieści, które pisarz serwuje nam na końcu - cóż, też są zrobione w sposób mega wymuszony. "No to dodajmy zakrętkę. I jeszcze jedną. I jeszcze" - tak, to wygląda właśnie tak, jakby Coben w ten sposób kombinował przy pisaniu ostatnich rozdziałów tej powieści.
Powyżej pisałem, że brak koncepcji na postacie w tej książce jest wręcz paradoksalny. No, jest :) Jeżeli powieść jest zatytułowana "Mów mi Win", w oryginale po prostu "Win", to czytelnik ma prawo się spodziewać, że dowiemy się o tymże głównym bohaterze wiele. Poznamy jego sposób patrzenia na rzeczywistość, na świat, jego zwyczaje, podejście do ludzi. A co dostajemy? "Obrzydliwie bogaty, wyćwiczony cynik, ale wierny w przyjaźni i lubiący dobrych ludzi" - dwanaście słów. W dwunastu słowach to ująłem, co nam Coben przekazał. Bardzo ładna liczba, prawda? :) Tyle, ze z calutkiej książki właśnie te dwanaście słów wynika.
Z postaciami z tła jest jeszcze gorzej. Znowuż - ciekawe, że chyba Coben zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo nie ma na nie pomysłu - każdy pojawia się tu migawkowo, na jedną - dwie sceny (trzy czy cztery to już są naprawdę tylko dla wybrańców losu), coś tam mówi, coś tam robi, odgrywa swoją rolę w teatrzyku, który ma nam ową osiową dla fabuły historię przedstawić i znika. "Nie mam na ciebie więcej idei, więc pa, koniec spotkania", po raz kolejny pozwolę sobie na próbę rekonstrukcji Cobenowego sposobu myślenia.
Okej, nie zrozumcie mnie źle. To nadal jest powieść doświadczonego i piekielnie zdolnego twórcy literatury popularnej. To na pewno nie było jakieś bardzo złe. Ale też daleki jestem nie tyle nawet od zachwytów, ile od napisania, że to było na standardowym Cobenowym poziomie. Nie było, było głęboko poniżej niego.
PS Tylko jedna wzmianka o Hester Crimstein w całej powieści. Nie wiem, czy to dużo czy mało :)