Nowa powieść Lisy Scottoline, „Spójrz mi w oczy”, zaciekawiła mnie już we wrześniu, kiedy zobaczyłam ją w zapowiedziach na stronie wydawnictwa. Chłopiec z okładki wpatrywał się we mnie dziwnym wzrokiem, a ja zapragnęłam jak najprędzej zapoznać się z treścią książki, którą zachwala sama Jodi Picoult. Teraz, kilkanaście dni po przeczytaniu, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że gdybym nie sięgnęła po „Spójrz mi w oczy”, ominęłaby mnie niedająca o sobie zapomnieć, zaskakująca, naprawdę świetna lektura.
Ellen Gleeson jest dziennikarką, samotnie wychowującą adoptowanego synka, Willa. Pokochała go momentu, gdy przygotowywała reportaż o szpitalnym oddziale kardiologicznym, na którym był pacjentem. Ellen tak szybko, jak było można, adoptowała porzuconego przez matkę chłopca i dbała o niego najlepiej, jak potrafiła. Pewnego dnia znajduje ulotkę, na której widnieje zdjęcie bliźniaczo podobnego do Willa, porwanego chłopca, Timothy’ego Bravermana. Ellen nie może przestać o tym myśleć i próbuje na własną rękę przeprowadzić śledztwo, mając nadzieję, że podobieństwo dzieci jest przypadkowe.
Co powinna zrobić Ellen? Wyrzucić ulotkę do kosza i zapomnieć o niej, czy za wszelką cenę próbować dowiedzieć się, kim jest jej adoptowany syn? Można się nad tym zastanawiać w nieskończoność, ale prawda jest taka, że nikt z nas nie wie, jak postąpiłby na miejscu głównej bohaterki, lecz ma nadzieję, że nigdy nie przyjdzie mu borykać się z takim problemem.
Kto powinien nazywać się rodzicem? Biologiczna matka lub ojciec, czy też osoba, która wychowuje dziecko, rozmawia z nim, układa do snu, chodzi do zoo i poświęca mu cały swój czas? Do kogo trafia dziecko, jeżeli adopcja została przeprowadzona nielegalnie? Jest to, oczywiście, regulowane przez prawo, ale każdy ma na ten temat odmienne zdanie, zależnie od okoliczności. Autorka niejako zmusza nas do zastanowienia się nad tym i muszę przyznać, że właściwie nie wiem, co myśleć. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na te pytania - i tak źle, i tak niedobrze…
Lisa Scottoline nie posługuje się może nader wyrafinowanym słownictwem, ale też nie przytłacza czytelnika zbyt dużą liczbą kolokwializmów. Pisze bardzo naturalnie, bez zbędnych udziwnień. Dzięki temu powieść „połknęłam” szybko i cały czas miałam wrażenie, iż autorka pisała prosto z serca, nie sprawiło jej to większego trudu. I bardzo dobrze, bo często przecież da się wyczuć, że pisarz męczył się z wymyśleniem każdego zdania.
Warto wspomnieć o naprawdę ciekawych bohaterach. Decyzję Ellen można rozumieć bądź uważać, że była nierozsądna, ale trzeba przyznać - wychowuje Willa najlepiej, jak potrafi. Chłopczyk oraz jego opiekunka budzą sympatię, a kot Oreo Figaro… jest przeuroczy! W książce pojawia się również Marcello, szef Ellen, którego chyba nie można nie polubić.
Wściekłość. Właśnie to czułam przez niespełna dwa dni, kiedy czytałam „Spójrz mi w oczy”. Książka skutecznie mnie unieruchomiła - siedziałam i czytałam, nie zwracając uwagi na nic. Powinnam zająć się innymi czynnościami, ale zwyczajnie nie byłam w stanie. Kiedy tylko odkładałam powieść na bok, zastanawiałam się, jak potoczą się dalsze losy Ellen i czy rzeczywiście będę mogła „Spójrz mi w oczy”, podobnie jak chyba większość osób, które wcześniej się z nią zapoznały, uznać za znakomitą powieść. Nie dawało mi to spokoju, więc czym prędzej wracałam do książki i ponownie ulegałam jej urokowi.
„Spójrz mi w oczy” Lisy Scottoline to fenomenalna powieść o macierzyństwie i trosce o dziecko. Skłania do przemyśleń i chwyta za serce. Nie mogę o niej powiedzieć złego słowa, bo według mnie, jest idealna. Polecam.
„Kiedyś myślałam, że dzieci są jak szklanka czy coś w tym rodzaju, że mogą pęknąć, jeśli człowiek wleje w nie zbyt wiele miłości. A teraz wiem, że przypominają ocean. Możesz napełnić je miłością, a kiedy wydaje ci się, że wypełniłeś je po same brzegi, nagle okazuje się, że są w stanie przyjąć jej jeszcze więcej.”