„Wiem już jednak, dlaczego miłość matki jest zupełnie inna.
Można przestać kochać mężczyznę.
Ale nigdy nie przestanie się kochać swojego dziecka.
Nawet kiedy się je straci.”*
Miłość matki do dziecka jest bezwarunkowa niezależnie od tego czy jest ono rodzone czy też adoptowane. W każdej kobiecie, no prawie każdej, tkwi instynkt macierzyński, który „uruchamia się” wraz z pojawieniem się dziecka. Od tego momentu jest kochane i najważniejsze. W trudnych chwilach to dobro dziecka jest najważniejsze, nawet gdyby ona musiała cierpieć.
Ellen Gleeson pewnego dnia przeglądając pocztę natrafia na ulotkę o uprowadzonym dziecku. Nie było by w tym nic dziwnego, w końcu nie raz natykała się na takie ulotki, gdyby chłopiec na niej widniejący nie był niesamowicie podobny do jej trzyletniego synka, Willa, którego adoptowała. Choć początkowo udaje się jej zbyt dużo o tym nie myśleć z każdym dniem nasuwa się jej coraz więcej wątpliwości choć czuje, że odpowiedzi, których zacznie szukać mogą jej zabrać jej szczęście wie, że musi zrobić to dla swojego synka. Co takiego wydarzy się gdy zacznie swoje prywatne śledztwo i jak wpłynie to na jej i Willa dalsze życie?
Z twórczością Scottoline miałam okazje się już zetknąć przy okazji czytania jej „Ocal mnie”. Książka ta co prawda podobała mi się pod względem fabuły i towarzyszącego jej napięcia w trakcie czytania, ale zarazem strasznie mnie męczyła. Trudno było mi brnąć przez tekst i często zbyt obszerne opisy mnie nużyły i irytowały. Gdy na rynku wydawniczym pojawiła się jej najnowsza publikacja byłam ciekawa czy autorka poprawiła coś w swoim stylu pisania. Już po kilkunastu stronach wiedziałam, że przyjdzie mi się gorzko rozczarować.
Przyznać muszę, że historia opisywana przez amerykańską powieściopisarkę chwyciła mnie za serce i tym razem wywoływała emocje, których zbyt szybko nie zapomnę. Jest to niewątpliwa poprawa w kunszcie pisarskim Scottoline. Niestety poruszająca historia i zagranie na emocjach czytelnika dla mnie to za mało. Nie mogę przejść obojętnie obok tego, że rozwlekłe do przesady opisy mnie irytowały i sprawiały, że z nie chęcią przewracałam kolejne strony. Czytanie wlekło mi się niemiłosiernie, a gdy przerwałam czytanie nie ciągnęło mnie do tego aby jak najszybciej ponownie do niej zasiąść. Książka ta z pewnością byłaby o wiele lepsza gdyby usunąć z niej dobrych kilkadziesiąt stron, ponownie muszę stwierdzić, że skrócona wersja byłaby o wiele lepsza. Wiele razy wspominałam, że lubię szczegółowe opisy, ale jednak są jakieś granice, które jak na mój gust w „Spójrz mi w oczy” zostały niestety przekroczone.
Nie jest tak, że książka mi się w ogóle nie podobała. Wręcz przeciwnie. Mimo tych znaczących, bądź co bądź, mankamentów historia Ellen strasznie mnie zaciekawiła. Dlatego mam mieszane uczucia odnośnie tej pozycji. Z jednej strony jest to świetna powieść obyczajowo-psychologiczna, a z drugiej tomiszcze, którego czytanie się wlecze, z wyjątkiem sytuacji gdy akcja nabiera tempa, a jedna czynność nie jest opisana na kilka stron. Po namyśle mogę stwierdzić, że w tym przypadku plusy i minusy się sumują, a książka ta jest naprawdę dobra. Co prawda daleko autorce do prozy Picoult, myślę jednak, że fanom jej twórczości „Spójrz mi w oczy” się spodoba.
Scottoline jak Picoult nie boi się poruszyć trudnych tematów, które mogą wywołać szum i kontrowersje. Tym razem prześwietlana jest miłość matki do dziecka, taka kobieta jest gotowa poruszyć niebo i ziemię, by tylko jej pociesze nic nie zagrażało i było szczęśliwe. To co spotkało Ellen było koszmarne i do teraz nie wiem co ja bym zrobiła na jej miejscu. Wykazała się ona wielką, niesamowitą odwagą stawiając dobro Willa ponad swoim. W swoich działaniach kierowała się właśnie tym, że to on jest w tej całej sprawie najważniejszy. Mimo wielkiego cierpienia robiła co uważała za słuszne. I za to ją szczerze podziwiałam.
Naprawdę mam mieszane uczucia względem omawianej pozycji. Właściwie, jak dla mnie, pierwszej połowy mogło by nie być. No może trochę przesadzam, ale bardzo okrojona wersja byłaby mile widziana. Z małymi wyjątkami wynudziłam się okropnie w trakcie czytania i tylko marzyłam by był już koniec. Wszystko to się zmieniło gdy do końca powieści zostało niecałe dwieście stron. Było jakbym obudziła się z letargu. Akcja nabrała tempa, wszystko działo się szybko, a ja z bijącym sercem i zapłakana czytałam, cała aż się spięłam. Bałam się tego zakończenia, tak nagle wszystko się zaczęło, że fala emocji, które mnie ogarnęły, ścięła mnie. Dosłownie. Nie mogłam przejść do porządku dziennego obok tego bólu, który czuła matka chłopca. Nie mam własnych dzieci, ale teraz, w chwili czytania tej książki, poczułam namiastkę tego co czuje zrozpaczona matka, gdy odebrano jej dziecko.
Lisia Scottoline potrafi pisać na tematy, które poruszają potencjalnych czytelników ponieważ sięgają ich serc. Mi samej cała historia się bardzo podobała i gdyby nie powtarzające się błędy, występujące w jej poprzedniej publikacji, byłabym zachwycona. Chociaż, tym razem targały mną emocje, w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak. Może następnym razem będzie lepiej? Kto wie.
*str. 431