Zamiast wstępu: Nie jest moim zamiarem naigrawać się w jakikolwiek sposób z osób walczących o równe traktowanie i prawa kobiet. Jednakże po lekturze "No pasa nada" uważam, że meksykańskie kobiety potrzebują Was bardziej. Dlaczego? O tym poniżej.
Kiedy zaczynałam czytać „No pasa nada” myślałam: Ale co chodzi? Przecież tak jest wszędzie. Kobiety są tak samo wykorzystywane, bite, poniżane, sprzedawane, gwałcone, obarczane winą za upadek mężczyzny i wszelkie zło tego świata pod każdą szerokością geograficzną. Wystarczy spojrzeć, co się dzieje za ścianą. Można polemizować, że tak przedmiotowe traktowanie kobiet jest domeną krajów nisko rozwiniętych, ale czy na pewno?
Rok temu, mniej więcej o tej porze czytałam zbiór reportaży Karoliny Bednarz „Kwiaty w pudełku” o sytuacji kobiet w Japonii. Teoretycznie pierwszy świat, ale wiecie co? My, tutaj, w nadwiślańskim grajdole, mamy lepiej od nich. Tylko europejskie i (północno)amerykańskie kobiety wywalczyły sobie jakieś prawa, które ich świat czasami respektuje. W innych kręgach kulturowych/obyczajowych/religijnych kobieta w najlepszym razie stanowi dodatek do ruchomego majątku mężczyzny – pana jej życia i śmierci. Beata Kowalik przedstawia tę kwestię od meksykańskiej strony.
A wygląda to tak, że w Meksyku, meksykańskiej kobiety nie szanuje nikt. Warta jest tyle ile jej dziewictwo. Jest rzeczą, towarem, który można oddać lub wymienić. Tylko w Dystrykcie Federalnym „kobieta” zawiera w sobie jeszcze jakiś humanoidalny kontekst, lecz im dalej od stolicy, tym bardziej zaglądającym pod meksykańskie strzechy gringos jeżą się włosy na głowie. Bowiem w etnicznym tyglu Meksyku, tylko ułamek ludności posługuje się uznanym za język narodowy hiszpańskim. W setkach odciętych od świata wiosek mówi się w nahuatl, maya, zapoteckim, mixtec lub w którejś z dziesiątków odmian pokrewnych. Bywa, że oddana „na żonę” za worek fasoli czy paczkę papierosów dziewuszka nie zna języka swojego męża. Już samo to daje jakieś wyobrażenie o praktycznie żadnym statusie meksykańskich Indianek. Piszę: meksykańskich Indianek, bo to na nich skupia się reporterskie oko autorki. „No pasa nada” to zbiór historii tychże, a każda następna jest niczym kolejny krok w otchłań. Im bardziej autorka zgłębia temat, tym jest mroczniej i straszniej. Opowieści Leo, Fernandy, Angeli, Silvii Perez mogą wzburzyć krew. To nie tylko prozaiczne historie kobiet o piciu, biciu, zdradach i porzuceniu. Odsłaniają one kolejne wrzody skrywane pod kolorowym poncho i zdobnym sombrero. A sięgają one bardzo, bardzo głęboko, Dotykają każdego aspektu życia. Bez wyjątku. Beata Kowalik odsłania cały system braków, w kraju, gdzie narcos opłacają policję, urzędnicy rządowi szykanują organizacje, którym mają pomagać a kobiety zdane są wyłącznie na siebie. Nie do uwierzenia, że w kraju aspirującym do "cywilizowanego" jest możliwa tak szeroko ujęta obyczajowa dzicz. Jednocześnie zdumiewa swoisty fatalizm z jakim meksykańskie kobiety znoszą swój los. Asi es - Tak było, tak jest, powtarzają babki, matki, córki, wprzęgnięte w kierat tradycji, pochylone nad tortillas, kornie znosząc razy, przemoc psychiczną i fizyczną, rodząc kolejne pokolenia dumnych macho i poniewieranych mujeres. Dla nich od wieków nie zmienia się nic.
Dla mnie, reportaże Beaty Kowalik okazały się mieszaniną grozy i zgrozy, okraszone rzeczową narracją i ogromną dawką wiedzy konkretnej. Czuć, że jest u siebie, zna i rozumie społeczne i kulturowe niuanse. Że kobiety, z którymi rozmawia jej ufają. Są otwarte i mówią od serca. Autorka wzbogaca ich historie o towarzyszące im wierzenia, rytuały, zwyczaje, przesądy - całej tej łatanej byle jak i byle czym podszewce, skrzętnie skrywanej przed "złym okiem" obcego. O swoiście rozumianym przez Meksykanów katolicyzmie, kulcie życia i śmierci, o dawnych bogach, Lloronie - szalonej płaczce, Malinche - zdrajczyni narodu (tutaj pomyślałam o Oikichi Saito - mogłyby sobie z Malinche przybić piątkę); magicznych łaźniach i świętej babuszcze od grzybków... W tym miejscu oddaję pani Kowalik szacunek za rzetelne, na wskroś obiektywne reportaże, imponującą bibliografię oraz opracowanie merytoryczne „kobiecego oblicza Meksyku”. Szczególnie jestem pod wrażeniem tych ostatnich. Mnie przyszło obejść się smakiem, lecz dla osób znających hiszpański będzie to kopalnia wiedzy na temat. Im dłużej się nad "No pasa nada" zastanawiam, tym bardziej jestem zdania, że w obecnych czasach, gdy różne organizacje feministyczne podnoszą głos i głowy w obronie gnębionych kobiet "Kobiece oblicze Meksyku" to potrzebna książka. Tam jest cel, tam idźcie uświadamiać o godności, uczyć o antykoncepcji i własnej seksualności, walczyć z systemem, dyskryminacją, z niesprawiedliwością. Być może, traficie przy tym na którąś z przehandlowanych do Meksyku Polek. Pomożecie? Bo w kraju, gdzie Temida sprzedaje się bogatym, najbardziej potrzebujący mogą liczyć tylko na siebie. Albo na cud.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl