Lewa półkula mojego mózgu musi chyba mocno rządzić prawą, bo kiedy tylko natrafiam w książkach na sytuacje sprzeczne z zasadami logiki (czytaj: horrendalne bzdury), od razu zapominam, że literatura może mieć również jakieś walory artystyczne. Kierowana przymusem wewnętrznym odkładam lekturę, licząc na to, że znajdę innych, nowych autorów, którzy nie będą robili wody z mózgu czytelnikowi.
Piotr Borlik już zaliczony, i na pewno nie będzie miał we mnie zagorzałej czytelniczki. Niezagorzałej - też nie.
Piotr Borlik kreuje w „Tajemnicy wzgórza trzech dębów” świat tak absurdalny i fizycznie niemożliwy, że książka ta może i będzie strawna dla wielbicieli powieści fantasy, ale czytelnik spodziewający się współczesnego kryminału dość szybko się nią udławi.
Zaczyna się tak: przemysłowiec obserwuje z dumą wyjście robotników z własnej fabryki. Powodem do dumy jest również fakt, że „każdy młody mężczyzna z jego rodu musi przepracować swoje w rodzinnej fabryce (…) a w pewnym momencie ojciec musi przekazać firmę pierworodnemu, nawet jeśli młodsi synowie bardziej się do tego nadają”. Klimat jak z „Ziemi obiecanej”, a zwyczaje, jak w rodzinie królewskiej – ale to zmyła. Wszystko dzieje się tu i teraz.
Absurdy w tej książce są dwojakiego rodzaju. Na pierwsze mogę przymknąć oko i przyjąć jako konwencję fantasy, obecność drugich jest jednak niedopuszczalna. Dowodzą one albo ignorancji autora w dziedzinie polskiej historii, albo niefrasobliwości w jej traktowaniu. Biorąc pod uwagę, że książka może wpaść w ręce podobnych ignorantów, utrwalając fałszywe wizje historii i błędne stereotypy i przysługując się do tworzenia kolejnych pokoleń ignorantów - taka działalność powinna być karana (przynajmniej zgryźliwą recenzją, jeśli inaczej się nie da).
Fabrykant wstydzi się, że rodzina nigdy nie miała tytułu szlacheckiego, a nosi nazwisko… Potocki (!). Jeżeli ktoś nie wie – doinformuję: to jedno z najbardziej znanych w Polsce szlacheckich nazwisk. Nie można było sobie tego wygooglować?! Redaktor też nie miał w szkole lekcji historii i tego nie wyłapał?
U Potockich rodzą się sami chłopcy. W każdym pokoleniu pierworodny syn ma zawsze trzech synów (niepierworodnym zdarzają się córki). I tak od kilku pokoleń. Nawet u Martina by to nie przeszło, ale co tam, pan autor sobie wymyślił i tak ma być.
Na terenie posiadłości rosną tylko trzy dęby, a żadne inne drzewa nie chcą rosnąć. No nie chcą. Wszystkie pozostałe rośliny - tak, ale drzewa - nie. Autor znów śmignął czarodziejską różdżką, i ma, co chce.
Ród Potockich od wielu pokoleń nieprzerwanie zarządza fabryką metalurgiczną i zamieszkuje w ogromnym pałacu. To chyba w alternatywnej rzeczywistości, w której nie było II wojny światowej i zajęcia fabryki przez Niemców, przez polskie ziemie nie przetoczyła się Armia Czerwona i nigdy nie było komuny. Fabryka nie została więc znacjonalizowana, właściciele nie stracili majątku, pałac nie został im odebrany i przeznaczony na siedzibę PGR-u albo Technikum Rolniczego i nie musieli odzyskiwać ruiny w latach 90-tych ubiegłego wieku, gdy już upadła komuna. I tak sobie żyją spokojnie, pomnażając majątek od kilkudziesięciu lat. Obawiam się, że znajdą się ludzie, którzy pomyślą, że to może być prawda, a biorąc pod uwagę liczbę pozytywnych ocen tej książki, obawa zamienia się w pewność.
Cała rodzina mieszka w pałacu wraz z liczną służbą. Cztery pokolenia w jednym miejscu. A w każdym pokoleniu przynajmniej trzech synów. Pałac wprawdzie ogromny, 34 pokoje, ale dajcie spokój! Wytrzymalibyście życie z rodzinką w takim zagęszczeniu, z despotycznym dziadkiem i masą durnowatych krewnych? Nawet gdybyście dostawali papu za darmo, a służąca prałaby wam gacie? W pałacu jest jeszcze krawcowa na etacie. Może to by was zachęciło? Autor chyba się zainspirował „Downton Abbey”, ale oglądał nieuważnie i epoki mu się pomyliły.
Kobiety w tej rodzinie nie mają prawa pracować. I większość, bez problemu się z tym godzi. Wyemancypowane jednostki przytrafiają się sporadycznie i pracują na czarno, ukrywając ten fakt przed seniorami rodu.
I wreszcie dochodzimy do intrygi, bo przecież podobno to kryminał. Przechodzę do porządku dziennego nad faktem, że policja przestaje interesować się prowadzeniem śledztwa w sprawie morderstwa w pałacu już po kilku dniach, ponieważ jestem w stanie zaakceptować wyjaśnienie, że można taki efekt uzyskać opłacając odpowiednie osoby odpowiednio wysokimi kwotami.
I tak na scenie zbrodni pojawia się prywatny detektyw. Jego dochodzenie polega na tym, że przepytuje kolejnych członków rodziny, ale nikt nie chce odpowiadać na jego pytania. Po kolejnym wujku, który w długiej rozmowie o niczym, miał do powiedzenia jedynie tyle, że nie ma nic do powiedzenia, nie zdzierżyłam. Basta! Panu Borlikowi już dziękujemy.
I jeszcze gwóźdź do trumny albo wisienka na torcie, co tam wolicie. Najciekawsza jest metoda pracy detektywa. Otóż zerka on sobie w ogromne lustro i ma wizje. I od razu wie, jak się sprawy mają. I po co to lustro? Przecież wystarczyłaby szklana kula, spiczasty kapelusz i czarodziejska różdżka.
Lubicie bajki? To przeczytajcie „Małego Księcia”. Oczywiście, zamiast.