Po sagi rodzinne sięgam z przyjemnością. Historie o wielu pokoleniach ludzi połączonych więzami krwi przyciągają moją uwagę niezmiennie i mam już w swojej czytelniczej historii kilka zachwycających lektur. Sięgając po „Gdy życie zsyła hipopotama” Anette Bjergfeldt, spodziewałam się czegoś szalonego i zaskakującego, jednak się zawiodłam.
Okładka książki sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z opowieścią odrobinę surrealistyczną. I być może pewne fragmenty, epizody, pomysły na wyróżnienie postaci właśnie takie są, jednak w połączeniu z dosyć nudną fabułą, budziły moje zażenowanie. Najbardziej wyrazistą postacią książki jest Warinka – babcia narratorki. Swoją młodość spędziła w rosyjskim, podupadającym cyrku, w którym pracowała jako asystentka magika. To sprawiło, że w codziennym życiu zupełnie nie wierzyła w magię i cuda, stąpała twardo po ziemi i nie pozwalała sobie na sentymenty. Była zdystansowana i skryta, a bliskich traktowała z oschłością.
Kiedy zakochał się w niej duński przedsiębiorca, postanowiła skorzystać z szansy na nowy, spokojny dom w dostatnim kraju. Urodziła tu córkę, która następnie pracowała jako stewerdessa. Podczas jednego z lotów poznała człowieka, który szkolił gołębie pocztowe wykorzystywane w czasie II wojny światowej do dostarczania tajnych meldunków. Ta para z kolei doczekała się trzech córek: Esther –niespełnionej malarki, Olgi – diwy operowej i Filippy – ukierunkowanej na nauki ścisłe i zafascynowanej kosmosem. To Esther jest narratorką książki. To ona opowiada o swoich wrażeniach dotyczących własnej fascynacji kolorami, oczekiwaniami na sukces, zazdrością wobec niebywałego powodzenia siostry – śpiewaczki oraz straty Filippy. Przygląda się również babce Warince, która została odrzucona przez rodzinę męża, więc znalazła sobie towarzystwo na pobliskim torze wyścigowym dla psów.
„Gdy życie zsyła hipopotama” skupia się na ukazaniu dorastania w towarzystwie i cieniu utalentowanej siostry, a także stracie bliskiej osoby i przeżywaniu żałoby. To dorastanie odbywa się również w towarzystwie tabunu mężczyzn, którzy przewijają się przez życie Olgi oraz poszukiwaniu wielkiej miłości przez Esther. Kiedy wydaje się, że już ją znalazła, okazuje się, że popełniła błąd, bo przestała dbać o siebie.
Książka ma obiecujące otwarcie, bo zaczyna się od dostarczenia do cyrku Warinki hipopotama zamiast słonia. I staje się on wyjątkową atrakcją, dopóki nie dochodzi do tragedii. Potem również dzieją się małe lub większe cuda, jak i małe i większe nieszczęścia. Jednak nic takiego, co wzbudziłoby mój zachwyt. Przez większość czasu spędzonego z książką nudziłam się, a to nawet pomimo zabawnego, ironicznego stylu autorki.
Mimo tego uważny czytelnik z pewnością znajdzie w książce mnóstwo ciekawych zdań, które będą do niego przemawiały. Takie życiowe przemyślenia zostały skumulowane pod koniec opowieści, kiedy Warinka podsumowuje swoje długie życie i ujawnia pewne tajemnice. Na pozostałą treść składają się mniej lub bardziej dramatyczne, zabawne, surrealistyczne perypetie członków rodziny oraz sąsiadów. Według mnie „Gdy życie zsyła hipopotama” jest książką, którą można przeczytać, ale nie trzeba.