Do Kałakowa spieszą książęta ze wszystkich wielkich państw Księstwa Anuski, których poinformowano o ślubie Nikandra Kałakowa i Atiany Wostromy - dzieci wpływowych książąt, którzy zaaranżowali to małżeństwo jedynie po to, by zyskać na polu politycznym. Niestety wkrótce, jakby na świecie było jeszcze niewystarczająco dużo bólu i cierpienia (ludzie są targani głodem, biedą i atakowani przez chorobę zwaną Wyniszczeniem, która zbiera śmiertelne żniwo) całą uroczystość psuje niespodziewany atak żywiołaka. Od tej chwili jedynie Nikandr (z autystycznym i niebezpiecznym chłopcem u boku - Nasimem oraz maharracką kurtyzaną, którą pokochał - Rehadą) będzie w stanie uratować świat od zagłady.
"Wichry archipelagu" zapowiadały się fascynująca lekturą. Wszyscy moi znajomi, którzy mieli styczność z tą książką, obiecywali mi kawał dobrej powieści. Ja jednak aż tak zafascynowana nie byłam.
Przejdźmy najpierw do bardzo barwnego uniwersum, które stworzył Bradley P. Beaulieu. Imiona i nazwiska bohaterów kojarzą się z carską Rosją i wielu ludzi myśli, że to właśnie tam ów pisarz umiejscowił akcję powieści. Niestety, poza litrami wódki, "da" i "niet" oraz ładnie brzmiącymi imionami, świat przedstawiony z Rosją ma niewiele wspólnego. Wrogami Księstwa Anuski są maharraci, którzy przypominają arabów-terrorystów. Istnieją jeszcze Aramanowie, którym przyprawiłabym z chęcią skośne oczy - ciągle trwają w zadumie, łączą się z duchami... Przekrój poprzez "ludzkie rody" pisarz zafundował nam bardzo obfity i to bardzo mi się spodobało. Tak samo było ze steampunkowym klimatem i elementami magii w powieści. Co więc jednak mnie odrzucało?
Trudno mi było w to uwierzyć, ale te wszystkie 630 stron czytałam właściwie bez przekonania. Świat przedstawiony wydawał mi się odległy, jakbym wcale w nim nie uczestniczyła, a patrzyła na niego przez kuloodporną szybę. Nie to jednak było najgorsze. Pan Beaulieu nie pisze dla mnie zajmująco. Gdyby każdy rozdział nie kończył się w najmniej spodziewanym momencie, to nie wiem, czy miałabym ochotę przejść do następnego. Przez pierwsze sto kilka stron nie miałam pojęcia kto jest kim i z czym to się je. A potem? Ktoś umiera, a ja mam ochotę odłożyć książkę. Kogoś uwięzili - ja ziewam. Książka się kończy, zaczyna się to domniemane pasjonujące zakończenie, a ja liczę ile jeszcze stron mi pozostało. Pierwszy raz od dłuższego czasu nie żyłam historią bohaterów, nie obchodził mnie los Atiany, czy Rehady. Przewracałam beznamiętnie kolejne strony z przekonaniem, że nie pasuję do tego świata. To samo tyczyło się bohaterów. Byli drewniani i nudni aż do szpiku kości.
Oczywiście istnieją także mocne strony tej książki - podróże w mroku, które śledziłam powoli i dokładnie, czy chociażby sławny taniec Nikandra i Atiany - tego nie dało się przeczytać bez uśmiechu na twarzy. Nie może tu także zabraknąć moich ukochanych faworytów, czyli latających okrętów i (w końcu jestem tylko kobietą!) scen romantycznych.
Podsumowując, styl Pana Beaulieu nie przypadł mi zbytnio do gustu. Jestem jednak zafascynowana jego wyobraźnią, gdyż stworzył niesamowicie barwne i oryginalne uniwersum w otoczce z Bliskiego Wschodu. I o ile bohaterowie nie zaskarbili sobie mojej sympatii i męczyłam się z tą książką niemiłosiernie, to w gruncie rzeczy tak bardzo tego nie żałuję. Po lekturze targają mną dwa sprzeczne uczucia. Z jednej strony mam ochotę odłożyć książkę w najdalszą czeluść mojej półki, a z drugiej - na sam początek, by do niej za jakiś czas wrócić. Czy to ma jakiś sens?
Lekturę polecam wszystkim miłośnikom fantastyki, intryg i steampunku i ostrzegam tylko, że bardzo trudno jest "wgryźć" się w świat przedstawiony. Czytajcie uważnie i nie spieszcie się.