„Wichry archipelagu” mają potencjał. Osadzone w oryginalnym świecie, z niejednoznacznymi – w założeniu – postaciami bohaterów oraz z zakrojoną na szeroką skalę fabułą. Powinno być ciekawie i epicko. A jak jest? Niestety, nienajlepiej. Pozornie wszystko gra, jednak, gdy przyjrzeć się szczegółom, całość się sypie. Częściowo na skutek nadmiernej powściągliwości autora, który zaniedbał udzielania niezbędnych wyjaśnień, a częściowo za przyczyną popełnionych przez niego ewidentnych błędów.
Akcja powieści toczy się na wyspach, które zamieszkują rdzenni mieszkańcy – Aramani i sprawujący władzę – Lądowcy. Autor zagrał tu stereotypami, choć – trzeba mu to przyznać – starał się być oryginalny: przedstawiciele ludu Aramanów łączą potocznie rozumianą arabskość (hurysy, fajki wodne, orientalny wystrój prywatnych pomieszczeń) z religią o cechach buddyzmu (wiara w reinkarnację, dążenie do osiągnięcia całkowitego spokoju, zrozumienia, wybaczania), tworząc społeczność wędrowców, w której standardem jest równouprawnienie kobiet; zaś Lądowcy, ewidentni kolonizatorzy, to – wypisz, wymaluj – przedstawiciele carskiej Rosji, brodaci, noszący czerkieski i futrzane czapy, niestroniący od kieliszka i posługujący się odpowiednio stylizowanym językiem. Niestety, na tym koniec nastroju, obecności rosyjskiej duszy nie stwierdzono.
W powieści zabrakło mi wyjaśnienia kwestii pochodzenia Lądowców (wiadomo jedynie, że przybyli z Imperium Irstanli) i przyczyn konfliktu z Aramanami. Oczywiście, nie mam na myśli rysu historycznego bogato opatrzonego przypisami. Wystarczyłyby mi luźne uwagi, lekko i pozornie mimochodem pozostawione wskazówki. Niestety, niczego takiego w książce nie znalazłam i nadal nie wiem, co sprawiło, że ludy te walczą ze sobą na tyle zaciekle, że aż doprowadziło to do wyodrębnienia z Aramanów grupy maharratów – powieściowego analogu arabskich terrorystów. A uwzględniając fundamentalną sprzeczność między buddyzmem i terroryzmem zastanawiam się, jakiej rangi wydarzenie byłoby w stanie przekonać mnie, że taka ewolucja postaw jest w ogóle możliwa.
Świat powieści robi wrażenie niedomyślanego do końca. Umieszczenie akcji na wyspach archipelagu, w zimnym klimacie pociąga za sobą pewne, wydawałoby się – oczywiste, konsekwencje. Jak choćby kwestię zaopatrzenia bohaterów w odpowiednią do pogody odzież. Owszem, tu autor nie popełnia błędów, książkowe postaci ubierają się stosownie do kaprysów aury. Mało tego, chłodny klimat znajduje odzwierciedlenie w odczuciach poszczególnych osób: od czasu do czasu marzną im stopy, wiatr czasem przenika ich na wskroś, na policzkach czują chłód poranka. Zatem, wydawałoby się, że wszystko gra. Otóż, nie do końca. Gdyż w tym właśnie zdecydowanie nie tropikalnym klimacie na jednej z wysp szumią „pierzaste liście palm” (s. 417), a bohaterowie, którym przytrafiła się przymusowa kąpiel w oceanie, mają dość sił i energii, by nie tylko stoczyć walkę z morskimi potworami, ale holując współtowarzyszy niedoli, przepłynąć kilkaset metrów w lodowatej wodzie, zaś osiągnąwszy szczęśliwie brzeg, suszyć mokre ubrania metodą wystawiania się w nich na porywiste podmuchy wiatru.
Istotną rolę w „Wichrach archipelagu” pełnią powietrzne okręty, o bardzo nietypowej konstrukcji: poza normalnym osprzętem na tym samym kadłubie umieszczone są trzy dodatkowe komplety omasztowania i takielunku – po jednym na każdej burcie i pod dnem żaglowca (wydaje się, że okładkowa ilustracja bardzo dobrze przedstawia pomysł autora). Zatem, zamiast trzech masztów typowej fregaty, książkowe odpowiedniki mają ich dwanaście. I proporcjonalnie więcej takielunku i żagli. I cztery stery. Na pierwszy rzut oka wygląda to szalenie oryginalnie i atrakcyjnie, jednak – zapewniam – jedynie wygląda. Nawet z wykorzystaniem magii manewrowanie takim żaglowcem musi być logistycznym koszmarem, zwłaszcza w okolicy przystani (nie wspominając już o niezbędnej do przycumowania pustej przestrzeni przy kei) czy w złych warunkach atmosferycznych. Poza tym, taka konstrukcja jest szalenie nieekonomiczna – i mam tu na myśli nie tylko liczebność załogi czy same koszty budowy, ale przede wszystkim dostępność budulca (no ileż nadających się do celów szkutniczych drzew może rosnąć na kilkunastu północnych, niemal arktycznych, wyspach?). Niestety, akurat w tej kwestii teatralność dekoracji zwyciężyła.
Nieuwzględnienie faktu, że scenografia ma wpływ na fabułę widać także w jednej (na szczęście) scenie z użyciem broni palnej. Bohaterowie powieści od czasu do czasu strzelają do siebie z muszkietów. W głowie czytelnika otwiera się w tym momencie szufladka: muszkiety = ołowiane kule i sypanie prochu na panewkę. W powieści ładowanie broni trwa, z celnością jest różnie – jednym słowem, wygląda na to, że autor odrobił lekcję o broni. Aż nagle czytelnik dociera do momentu, w którym dwoma szybkimi pistoletowymi strzałami: trach! trach! jedna z postaci przestrzeliwuje ołowianymi kulami żelazne kajdany dwóch więźniów (s. 565). Ręce opadają.
Z konstrukcją postaci wcale nie jest lepiej. Powieść ma troje głównych bohaterów: księcia Nikandra, jego aramańską kochankę Rehadę oraz mającą wzmocnić polityczną pozycję rodziny księcia narzeczoną – Atianę. Znowu zapowiadało się znakomicie: trzy postaci, każda z inną motywacją działania, a w tle cała gama uczuć: pożądanie, lojalność, uraza, zazdrość. Niestety, realizacja daleka jest od zamierzeń: bohaterowie ewidentnie wymykają się autorowi spod kontroli. Sceny, które logicznie i sensem wyjaśniają wzajemne stosunki między postaciami przeplatane są innymi, w których bohaterowie zaczynają bez żadnej kontroli hulać po kartach powieści. Prym w niekonsekwencji wiedzie uwikłana w wieloletnią działalność terrorystyczną Rehada, ni stąd, ni zowąd zmieniająca front i pomagająca Atianie, która – zamiast porządnie przylać (niechby nawet metaforycznie, ale jednak!) rywalce – potulnie przychodzi do niej po pomoc. Nikandr zaś... cóż, Nikandr ma misję.
Szczerze mówiąc, tu pojawia się największy kłopot. Konia z rzędem temu, kto po jednokrotnej lekturze będzie w stanie podać z marszu wszystkie związki przyczynowo-skutkowe i chronologicznie przedstawić kolejność powieściowych wydarzeń. Owszem, spoglądając z perspektywy zakończenia, widać sens poczynań bohaterów, jednak na konkretnym etapie lektury trudno jest wyspecyfikować, co i dlaczego w określonej chwili robi każdy z nich. Dzieje się tak dlatego, że autor nadzwyczaj oszczędnie dozuje wyjaśnienia, a poza tym posługuje się irytującą manierą stosowania mini cliffhangerów wszędzie tam, gdzie tylko się da: w najbardziej ekscytującym momencie porzuca postać i opowiada o poczynaniach kogo innego. W zasadzie nie bardzo można by z tego czynić zarzut – ot, specyficzna metoda narracji – gdyby nie to, że jednocześnie autorowi udaje się omijać większość kulminacji, a o zakończeniach kolejnych epizodów informować czytelnika w dialogach lub retrospekcjach, które dodatkowo mącą w chronologii.
Wbrew powyższej litanii wad i nawet mimo ewidentnego urlopu korekty (na kartach powieści można znaleźć chyba wszystkie możliwe błędy – od potknięć gramatycznych i stylistycznych poczynając, na błędzie ortograficznym kończąc), „Wichry archipelagu” nie są wcale żenująco słabe. Na uwagę zasługuje, dotychczas nie wspomniany, wątek magii, którą władają niektóre kobiety – zajmujący zarówno ze względu na możliwości, jakie oferuje (bezprzewodowa sieć łączności), jak i z uwagi na czysto fizyczne aspekty rytuału (do nawiązania kontaktu konieczne jest obniżenie temperatury ciała do granic hipotermii). Interesująco przedstawia się także proceder przywoływania hezanów – duchów żywiołów i praktycznego wykorzystywania ich mocy, a także to, że autor nie zapomniał wspomnieć o kosztach posługiwania się magią. Szkoda, że pod względem fabularnym opowieść Bradleya Beaulieu nie spełnia moich oczekiwań i w efekcie potencjał jego pomysłów pozostał niewykorzystany.
Recenzja ukazała się 2011-11-15 na portalu katedra.nast.pl