„Balwierz” – szósty tom serii o Hubercie Meyerze Katarzyny Bondy przemierzył ze mną sporo kilometrów. Najpierw był na Dolnym Śląsku, później w czeskiej Pradze. Niestety w każdym z tych miejsc tkwił zamknięty w walizce, gdyż nie miałam nawet czasu przysiąść i skończyć poprzedzającej go książki, a tym samym zabrać się za niego, (wychodzi na to, że sprowadziłam w tych wojażach Huberta do roli „kogoś na zapas”, na wypadek gdybym nie miała co czytać i chyba nie byłby z tego zadowolony, gdyby się dowiedział ;). Ale wreszcie nadszedł jego czas, a ja mam lekturę „Balwierza” za sobą już od paru dni.
Ta część rozpoczyna się bezpośrednio po wydarzeniach w „Klatce dla niewinnych”, bo już tego samego wieczoru. Hubert wskutek tego, co go spotkało musi zaszyć się na Podlasiu w chatce na odludziu należącej do jego przyjaciela, Domana. Jego spokój i odosobnienie nie trwa nawet pięciu minut (dosłownie!). Policyjne radiowozy obwieszczają wszem i wobec, że w tej cichej, jak dotąd, Narwi wydarzyło się coś złego, a psycholog śledczy i profiler w jednej osobie będzie idealny nabytkiem dla lokalnego śledztwa.
Sprawa od początku nie jest prosta ani delikatna. W Narwi zostają odkryte dwa ciała. Miejscowego księdza z odstrzeloną głową i sześciolatka, z którego dosłownie spuszczono krew. W trakcie poszukiwań sprawcy, okazuje się, (jak to zwykle bywa), że spokojna miejscowość, w której wszyscy się znają nie jest wcale taka sielska i anielska. Na domiar złego pojawiają się kolejne ofiary, a zaangażowany w sprawę Meyer ignoruje ciemne chmury zbierające się nad jego głową. Wszystkie problemy, które obsiadły go niczym uciążliwe muchy w poprzednich tomach, zamieniają się teraz w spuszczone ze smyczy wściekłe psy, co doprowadza do tragicznego finału.
Pani Kasia jak zwykle mnie nie zawiodła. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że obok „Florystki” „Balwierz” to najlepsza z odsłon o Meyerze. Co i rusz podrzucane czytelnikowi tropy oczywiście myliły drogę, a zakończenie sprawy było raczej niespodziewane.
Oczywiście klasycznie otrzymaliśmy tu nieco zblazowanego Meyera, który nie potrafi porzucić myśli o prokuratorce Rudy, a jednocześnie wydawał mi się jakiś bardziej zaangażowany. Jakby wkręcenie się w podlaską sprawę miało być remedium na jego warszawskie przygody z poprzedniego tomu.
Z przyjemnością znowu śledziłam jego pracę, podglądając jak nie daje się zwieść ani pięknym kobietom ani cwanym kłamcom. W tym tomie Pani Kasia przybliżyła nam też jak mniej więcej wygląda współpraca policji z lokalnymi mediami, (w tym wypadku z prasą), co może zachęcić sprawcę do ujawnienia się lub popełnienia błędu. Podobało mi się też w tej części, że autorka nie unikała trudnych tematów, jak np. mało świątobliwe i skromne życie lokalnego duchownego. To zawsze kontrowersyjny temat, a jednak świetnie wpasował się w zagmatwaną sprawę kryminalną.
Przede mną kolejna część. Przyznam, że czekam na nią z niecierpliwością, jednak od lat mam taki system, że nie czytam książek tego samego autora jedna po drugiej. Kiedyś popełniałam te błędy i mam wrażenie, że nie cieszyłam się odpowiednio lekturą. Chcę uniknąć zmęczenia stylem czy formułą, a Meyer zdecydowanie nie zasłużył na to by być nim zmęczonym. Dlatego chwilę jeszcze poczeka. Lada moment pochylę się nad nim znowu i sprawdzę jak sobie radzi, zwłaszcza po zakończeniu, które w „Balwierzu” zaserwowała nam Pani Kasia.