Nim na dobre rozpocznie się ta historia, spisana na potrzeby dokumentacji wycinka polskiej rzeczywistości, historia, którą można by uznać za zupełnie zwyczajną, choć jak każdy jednostkowy przypadek jest całkiem wyjątkowa, najpierw - jak przystało na opowieść o długu i winie - coś pożyczonego: (i tu długi cytat z Franciszka Rebelais o konsumpcji).
Autorka, zapożyczając z Gargantui i Pantagruela nie tylko cytat, ale i sposób narracji (narrator posługuje się formą pluralis maiestatis, podobnie jak to się kiedyś czyniło w pracach naukowych, możliwe także, że jest to głos chóru, jak w starożytnych dramatach, więc siłą rzeczy liczba mnoga), charakteryzuje na samym początku rodzaje długów. Bo mogą być wyrażone w pieniądzu, ale też bywają w walucie bardziej duchowej, niematerialnej - długi moralne. I - jej zdaniem - wszyscy jesteśmy dłużnikami, choć pewnie niektórzy także jednocześnie wierzycielami.
Wsi spokojna, wsi wesoła (...) nie wierzcie poetom, nie wierzcie im nigdy, zwłaszcza gdy piszą o waszej pracy, o której gówno mają, a nie pojęcie.
Przyjrzyjmy się fabule i dramatis personae. Miejsce akcji: trochę Warszawa, ale przede wszystkim mazurskie Kujdyny nad jeziorem Juno. Protagonistki: Aleksandra i jej mąż Marek Krawczyk (informatyk) plus trójka synów oraz jej młodsza siostra Marianna i jej mąż Roman ("chłopak ze Śląska", politolog z wykształcenia, ale kadrowy w mazurskiej mleczarni z zawodu). W tle rozgrywa się cichy dramat zejścia z tego świata ojca obu sióstr, Tadeusza Myszkowskiego, dla którego żadna z nich nie ma czasu, choć zawdzięczają mu wszystko (wychował je bez matki). Obie bowiem oprócz pracy (Aleksandra wyszukuje tematy do programów warszawskiej śniadaniowej TV, a Marianna prowadzi salon kosmetyczny na mazurskiej prowincji w Kujdynach) zajmują się miazmatami - jedna pisaniem nikomu niepotrzebnej powieści o Marii Cunitz, druga wpisami o malowaniu paznokci w mediach społecznościowych. Rodzaj perypetii, z jakim mamy do czynienia, to typowe problemy polskich seriali postsocjalistycznych: czy on/ona mnie jeszcze chce/kocha?, zdradzić męża czy nie zdradzić? skąd pożyczyć parę mrówenów na zapłacenie kredytu frankowego za mieszkanie w Warszawie?, oddawać ojcu pożyczkę na dom?, jak się wkupić do zamkniętego środowiska Mazurów, gdy się jest "tym obcym"?, dlaczego mój ojciec nie jest inteligentem? czy to moja wina, że nie mogę mieć dziecka?, co o mnie myślą inni?
Jaka z ciebie nowoczesna kobieta, Aleksandro, jak ty chcesz przeprowadzić rewolucję feministyczną, skoro na wulwę mówisz wagina oraz nie wiesz, jak wygląda twoja łechtaczka we wzwodzie?
Małżonkowie żyją obok siebie, kobiety same borykają się z problemami z samymi sobą. Dialogi (i monologi wewnętrzne) są bardzo typowe dla aktualnej pseudointeligencji pracującej w korpo (i w szkołach oraz na niektórych uniwersytetach): normę językową ustala Marta Lempart. Typowe, neurasteniczne postaci, jak z filmów Koterskiego - żałośni Miałczyńscy. Parainteligencja. Pochodzą z prowincji i zazdroszczą wielkomieszczanom inteligenckich rodziców i tego, że "mogą sobie żyć w dużym mieście i mieć wyjebane na lokalne układy, chodzić do pracy w zagranicznych korporacjach i nie szukać relacji z dupkami w radach miejskich". Tacy mogą sobie pozwolić, by być "radykalnym" w postawach wobec wszystkiego - wobec klimatu, uchodźców, rowerów czy wyboru płci.
Właśnie te serialowe problemy życiowe i typowy, knajacki język polskiej patointeligencji powodowały, że do 1/3 powieści czułem niesmak, a jednak... Autorka przekonała mnie swą dowcipną i niegłupią przecież narracją, że nie jest to przedstawienie rzeczywistości 1:1 lecz ironiczny persyflaż. Choć sama mogłaby być protagonistką swej własnej powieści (spójrzmy uważniej na Aleksandrę...założę się, że skończyła kulturoznawstwo), to przecież dystansuje się nie tylko od tej postaci, lecz w ogóle od poruszanych tu problemów społecznych: przedstawia je w krzywym zwierciadle, z boku, a może nawet "z dronu". Czyni to nie tylko sięgając po stylistykę narracyjną Rabelais'go (narratorka uważa go za "patrona" powieści), lecz także odwołując się do gombrowiczowskich zapasów z formą i gębą. Ona też z nimi na swój sposób walczy. W książce, moim zdaniem, dochodzi dwukrotnie do wywrócenia "babskiej" narracji (i wskutek tego do istotnej zmiany w jej odbiorze): 1. przez zmianę perspektywy narrator-bohater (s. 131) oraz 2. przez złamanie reguł gatunku typowej polskiej komedyjki społeczno-obyczajowej, na jaką początkowo powieść wygląda. W pierwszym przypadku autorka decyduje się obnażyć nieistotność i śmieszność swych bohaterów. W drugim - zrywając z rutyną żanru - kumuluje ona sceny pogrzebów i, miast komplikować akcję przez mnożenie konfliktów, pozwala skonfliktowanym bohaterkom porozumieć się, pogodzić ze sobą. To oczywiście kończy nadzieję na "ciąg dalszy serialu". Bo w Polsce seriale i media żyją tylko konfliktem. A tu autorka wylewa oliwę i burza cichnie. Jakby chciała pokazać, że tak, można byłoby być normalnym, niezaperzonym człowiekiem. I kto wie, może jest to jakimś przesłaniem dla "tenkraju"? Z uwagi na właśnie to odwrócenie znaków ujrzałem sens niniejszej powieści zupełnie gdzie indziej. I niech sobie autorka szufladkuje gatunek swej powieści jako "new sincerity",czy jakkolwiek inaczej, ja już akceptuję JEJ, nie mój, pantagruelizm.
Jednak, jak powiada nasz patron: "Przeczuwam w moich słuchaczach specyficzną formę i cnotę indywidualną, którą nasi ojcowie nazywali pantagruelizmem: dzięki tej cnocie nigdy mi za złe nie wezmą rzeczy, o których będą czuli, iż pochodzą ze szczerego serca." (s. 131)
Jest to pozycja rozrywkowa, ale dzięki ironii i formie komunikacji z czytelnikiem udaje się w niej przemycić zawoalowane przesłanie. Ekwilibrystyka narratora przypomina mi nieco młodzieńczą powieść Becketta, choć są ewidentne różnice (Beckett bardziej solipsystyczny i erudycyjny, mniej rozrywkowy). Ale co tam recenzja! Pozwólcie więc "niech przemówi literatura, niech potoczą się przed was (te)perły"... Że co?! Ów chór-narrator Was, czytelników, potraktował jak wieprze? Wobec samego siebie też jest przewrotnie krytyczny: "Jesteśmy żałośni i się tego nie wstydzimy. Nie musicie nas lubić". [Pogrzeb wg Moritza von Schwindta - sen myśliwego Romana]
„Juno” to dowcipna, nieco złośliwa, a zarazem ogromnie smutna opowieść o rodzinie, ambicji, kredytach, śmierci i żałobie oraz o pewnej astronomce z XVII wieku. Na przykładzie jednej całkiem zwyczajn...
Bardzo ciekawa recenzja. Nie czytałem nic tej autorki, bo tak średnio się lubimy z literatura kobiecą (ambitniejszą czy nie) ale to Juno całkiem nieźle się zapowiada. Dzięki za recenzję.
Czytałem to początkowo jako kolejny, przewidywalny scenariusz komedyjki o pretensjonalnym, współczesnym nowo-mieszczaństwie, ale dość nieoczywista ironia zmienia jednak coś w odbiorze. O ile się ją dostrzeże, bo można ją przeoczyć. Wtedy się to czyta jak jakiś żeński wariant "Testosteronu", no i w takim przypadku można by się porzygać z przeciętności intrygi... Ale język (wulgaryzmy są przesadzone, ale w zasadzie tylko w dialogach i monologach wewnętrznych, więc mają za zadanie uautentycznić opowieść), a przede wszystkim styl narracji są OK.
Bardzo dobre, choć wymagało ode mnie przyswojenia formy recenzowania, która odbiega od mojego prostego. A 'humanista' w obecnym świecie - to jeszcze nie byłoby źle gdyby to był problem matematyki. Czytałem ostatnio żale, że nauczyciele (wszystkich przedmiotów) obserwują totalny zanik zrozumienia słów u uczniów, za to pojawiają się bolesne kalki z angielskiego, które się jakoś u młodych rozumie ('rebelia' - nie znamy, ale 'rebellion' już tak - z gier?).
Chyba jestem patointeligencja (lub raczej po prostu pato), bo jakoś specjalnie nie zarejestrowałam "knajackiego języka" :(( Aż chyba sobie do tego znowu zajrzę.
Mnie dość mocno raziło, że zarówno kobieta zajmująca się literaturą, jak i faceci z ambicjami używają k**w, ch**ów i ja p***dolę w każdym niemal zdaniu. Nie, żeby wyrazić emocje, ale jako przecinka. Zdaję sobie sprawę, że to może być odzwierciedlenie rzeczywistości - słyszę, jak mówią studenci, jak rozmawiają ze sobą ludzie w komunikacji publicznej - ale przenoszenie tego wulgarnego bełkotu do książki to już dla mnie zbyt wiele. Wystarczy mi autobus. Ludzi bezrefleksyjnie używających takiego języka postrzegam jako pato. Co innego, gdy grubego słowa użyć trzeba. Tu nie było trzeba. No, chyba żeby właśnie uwydatnić, co to za postaci: mimo wykształcenia wulgarne i odpychające. Z g***nem w ustach. Nie wierzę, że miałabyś do takich należeć!!!
;)) Zdarza mi się przekląć, ale to rzeczywiście nie jest mój normalny język. Teraz rozumiem, chodziło ci o to, jak te postaci rozmawiają. Tylko że dialogów tam nie było za dużo. Nawiasem mówiąc, jest wg mnie ciekawa rozmowa Stawiszyńskiego z Meller (w "Skądinąd"), to po tej rozmowie sięgnęłam po "Juno".
Dialogów może nie było wiele, ale bardzo dużo było monologów wewnętrznych różnych bohaterów. I w nich jest to samo. Chcieli wywrzeć emocjonalne wrażenie na samych sobie? Nie, to dla nich znaki przestankowe, nie zauważają już własnej wulgarności...
„Juno” to dowcipna, nieco złośliwa, a zarazem ogromnie smutna opowieść o rodzinie, ambicji, kredytach, śmierci i żałobie oraz o pewnej astronomce z XVII wieku. Na przykładzie jednej całkiem zwyczajn...
„Juno” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Anny Dziewit-Meller i nie do końca wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Otrzymałam osadzoną w realiach współczesnej Polski opowieść, która z niezwykł...
„Juno” Anna Dziewit – Meller, to moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki, dlatego nie do końca wiedziałam czego mam się spodziewać. Przyznam, że patrząc na okładkę, raczej oczekiwałam przeniesi...
@Gosia
Pozostałe recenzje @tsantsara
Plebs i średniowieczne legendy
Jeśli tylko podniesiecie głowę, zobaczycie go w załomie muru przy Duomo, zupełnie jakby siedział tam od samego początku, wrośnięty w ścianę katedry od chwili, kiedy wszy...
Dunaj wyje. Utracie. I jeszcze ptakom. Kiedy czytam tę dedykację, nie rozumiem jeszcze: o jaką Utratę chodzi? O tę mazowiecką? Nie, to jednak Beskidy, a utrata nie jes...