A więc jest i finał baśniowego romansu – oświadczyny na łące, zaproszenia wysłane, prawie słychać weselne dzwony. Szkoda tylko, że nasze gołąbki mają PTSD, który on odreagowuje fiksacją na punkcie bezpieczeństwa, a ona – nocnym haftowaniem (do muszli). Co gorsza, z byciem narzeczoną księcia wiążą się ograniczenia i obowiązki! Nieszczęsna Feyra musi nosić sukieeeeenki, i ma jakąś taką brzyyyydką na ślub (którą MUSI założyć, bo to ma być jakimś symbolem, nigdy tego nie tłumaczą i doprowadza mnie to do szału), i musi znać lokalną arystokraaaaację, i rozmawiać z luuuuuudźmi na przyjęęęciach... Kiedy para staje na ślubnym kobiercu, znienacka pojawia się mroczny Rhysand, by zgodnie z umową porwać Feyrę na tydzień do swojego zamku.
Krótka recenzja bezspoilerowa: jeżeli najjaśniejszym elementem pierwszego tomu był dla ciebie Rhysand i żałujesz, że nie było więcej scen zaczepnego flirtowania między nim a to-- eee, główną bohaterką – bierz się śmiał za czytanie, będziesz się świetnie bawić, życzę miłej lektury.
A teraz długa recenzja spoilerowa. Po pierwsze – co u licha?! Miało być lepiej! Ludzie zaręczali to z takim przekonaniem!! Tyle osób mi to obiecywało!!! ZAPAMIĘTAM TO SOBIE!!! Nie znoszę, nie znoszę, NIE ZNOSZĘ tej książki, tak, to nie jest najgorsza książka jaką znam, nie, nie ma może straszliwie głupich czy szkodliwych wątków, ale nie znoszę jej całą czytelniczą mocą. Gdyby tylko skończyła się na jakiejś trzysetnej stronie, ale nie - to bydlę ma na czytniku stron 626, a już na 350 coś we mnie umierało. Fabuła w tej stronnicowej otchłani rozmywa się i przepada, a z nią moje jakiekolwiek zainteresowanie.
Nie wiem, czy autorka od początku to wszystko planowała w takim kształcie, czy planowała w miarę zrównoważony trójkąt miłosny, i dopiero zobaczenie fandomowego szału na Rhysanda zadecydowało, że taki thirst nie może się marnować, ale tak: Feyra wymienia tru lofa na lepszy model. A tam lepszy! XXL FullWypas Galaxy Over9000 model DeLuxe! Żebyście nawet przez pół sekundy nie podejrzewali, czy Feyra podejmuje dobrą decyzję, rzucając byłego chłopa. U Tamlina gupie sukienki, u Rhysanda fajne spodnie, u Tamlina pseudoprzyjaciółka gupia bo daje rady (i mówi, jak się ubierać!), u Rhysanda super psiapsióła Mor fajna, bo do wszystkiego przytakuje (i jak dla niej to możesz przyjść na przyjęcie w samych gaciach), kolesie Tamlina chwalący za walkę z czerwiem – gupi, traktują mnie jak trefnisia, momentalny atak paniki, kolesie Rhysanda pytający, jakim cudem przeżyłam walkę z czerwiem – no spoko pytanie, idealne na ciętą ripostą (której poziomem zresztą proponuję się zachwycić: "- Jakim cudem zdołałaś zrobić tę drabinę z kości w legowisku czerwia middengardzkiego, skoro wyglądasz, jakby twoje kości miały lada chwila pęknąć? / Spojrzałam Kasjanowi w oczy; (…) I może czyniło mnie to złośliwą żmiją, może lubiłam się tak zachowywać, ale i tak spytałam: - Jakim cudem jeszcze nikt cię nie zabił? / Kasjan odchylił głowę do tyłu i zaniósł się gromkim śmiechem (…).”). I tak ze wszystkim. Na Dworze Wiosny między tomami nie ostało się nic dobrego, mądrego, fajnego, żaden drobiazg, za którym można byłoby zatęsknić, przesiadając się do wypaśniejszej limuzyny. Ba! Szalenie ważnym motywem jest to, że na dworze Tamlina Feyra chudnie i blednie, a podczas tygodniowych wypadów do Rhysa tyje, różowieje i się zaokrągla jak Hermiona po wakacjach.
Nie mam pretensji o samo to, że autorka postanowiła zmienić znienacka obiekt westchnień, jasne, spoko, czemu nie - ale nie mogłaby, nie wiem, zrobić tego nieco bardziej subtelnie? Jakoś tak bardziej… dojrzale? Ludzie czasem się rozstają, tak po prostu. Czasem wielkie uczucie łamie się pod ciężarem traum i nowej sytuacji, i nie jest to niczyją złą wolą czy winą. I to jest w porządku, i można napisać o tym ciekawą historię, która nie wyrzuca do kosza wszystkiego, czego czytelnik się dowiedział o bohaterze w poprzednim tomie. Ale nie, trzeba było zrobić z Tamlina toksycznego palanta, który zadręcza bohaterkę, w retrospekcji zadręcza nowego amanta, a potem znika na kilkaset stron, by pojawić się na sam koniec jako zdrajca i współorganizator masakry cywilów.
Tak, znika na kilkaset stron. Jak nie lubię trójkątów, tak uważam, że przez wycięcie perspektywy Tamlina przepada sporo dramatycznego potencjału. Z punktu widzenia tego gościa jego wróg (znany wszystkim z okrucieństwa i manipulowania, który według jego najlepszej wiedzy zamordował jego matkę) na mocy zawartego w podejrzanych okolicznościach paktu porywa jego narzeczoną ze ślubnego kobierca i trzyma w swoim dworze-piekle, wracająca narzeczona zaczyna mówić coraz dziwniejsze rzeczy, a pewnego dnia znika z ludźmi tegoż wroga i wysyła zdawkowy liścik, że już nie są razem i ma jej nie szukać - nie wiem, kto w takiej sytuacji miałby sobie nie obgryzać palców z bezradności. Cóż, sam sobie winny, trzeba było nauczyć się czytać w myślach albo samemu domyślić się, że będący piekłem na ziemi dwór jest tylko przykrywką dla rajskiego dworu na ziemi, a jego celowo podtrzymujący złą reputację szef jest super spoko gościem.
Bo Rhysand jest naj, okej? Jest najprzystojniejszy, najpotężniejszy („oto… oto najpotężniejszy książę, jaki kiedykolwiek przyszedł na świat”), ma wielkiego penisa, najsilniejszych kumpli („Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, że chociaż Lucien [przyjaciel Tamlina, którego podmieniono na tekturową makietę] miał za sobą przeszkolenie wojownika, Kasjan, Azriel, Mor i Rhys byli od niego o wiele lepsi. Kasjan mógł go zmieść z powierzchni ziemi jednym ciosem”), najszczęśliwszy dwór, ba, nawet najlepszy widok z balkonu („w porównaniu z tym widokiem Adriata [cudzy dwór] wypadała blado”). A przy tym złośliwy, mroczny Rhysand jest (tutaj rozdarte westchnienie) TAKI SMUTNY, bo on tylko udaje zimnego, okrutnego sukinsyna, by chronić swój ukochany dwór, ukrytą enklawę sztuki i trzygwiazdkowych restauracji. Rhysand, w pierwszej części niechętna, ale jednak prawa ręka lokalnej tyranki, znany wszem i wobec ze swojego okrucieństwa i miażdżenia ludziom umysłów, najwyraźniej nigdy nic nie zrobił złego nikomu (chyba że z zemsty, to wtedy wiadomo, że się nie liczy), a jak już musiał zrobić, to zawsze był bardzo z tego powodu nieszczęśliwy i w ogóle mu to torturowanie przyjemności nie sprawiało. Pod koniec książki mamy dziesięciostronnicowy monolog, w którym Rhysand opowiada wydarzenia z pierwszej części ze swojej perspektywy i absolutnie wszystko, co się wydarzyło, nie było ani przypadkiem, ani wyrazem jego złej woli. Do diabła, nawet to, że Feyra kilka lat wcześniej przy ozdabianiu chałupy namalowała na swojej szufladzie nocne niebo nie było wynikiem prywatnych preferencji czy widzimisię, tylko wpływem Rhysanda, co śnił swoją przyszłą ukochaną i przesyłał jej w myślach rozgwieżdżoną wizję.
Śnił przyszłą ukochaną? A tak, bo w tym uniwersum jest wpojenie. Dobra, nazywa się więzią godową czy czymś takim, ale będę mówić na to wpojenie. Wszechświat sobie tak o decyduje, które fae połączy najprawdziwsze z prawdziwych uczuć, a tę nierozerwalną tru więź (najwyraźniej hetero only) mogą wyczuć tylko fae z penisami. A czym byłoby wpojenie bez dzikiego powarkiwania i zachowywania się jak lisy ze wścieklizną: "Kiedy para zaakceptuje więź godową, jest to... obezwładniające. Redukuje nas to na powrót do bestii, którymi kiedyś byliśmy. Ma to zapewne coś wspólnego z uzyskaniem pewności, że kobieta zajedzie w ciążę. - Serce na chwilę zamarło mi w piersi. - Niektóre pary nie opuszczały domu przez tydzień. Mężczyźni stają się tak porywczy, że w ogóle niebezpieczne byłoby dla nich przebywanie w miejscach publicznych. Widziałem rozsądnych i wykształconych fae roznoszących pomieszczenie w drzazgi, gdyż inny mężczyzna zbyt długo patrzył na ich towarzyszkę, wkrótce po przypieczętowaniu więzi godowej." (Którą baba pieczętuje przez danie chłopu jedzenia, nawet w formie odgrzanej zupy.)
Sarah J. Maas napisała fanfika (FeyraxRhysand het lemon slowburn OOC angst hurt/comfort) do własnej serii, po czym sprzedała, genialne. To niesamowite, jak mocny jest tu klimat opek z „Harry’ego Pottera”, w których główna bohaterka dołącza do paczki Ślizgonów, gdzie wszyscy są tak naprawdę spoko ludźmi i przyjaciółmi, antagonistami są frajer Potter i reszta nadętych Gryfonów łykających kłamstwa Trzmiela, no i mamy od czasu do czasu jakieś tam misje, ale całość koncentruje się na romansie z Draco. Niby w "Dworze" głównym zagrożeniem jest zbliżająca się wojna, ale do ostatnich 70 stron można o niej i jej grozie zapomnieć. Fabuła to jeden wielki fetch quest, a czas między lataniem po magiczne fanty wypełniają głównie ogólnikowe treningi, filtrowanie, przekomarzanki i podziwianie widoków. Paczka Rhysanda służy przede wszystkim do tego, by być, cóż, fajną paczką zanoszącą się śmiechem na cięte dogryzanie ("-Dziwię się, że w tym domu nie ma więcej luster, skoro zdajesz się tak kochać podziwiać swój wygląd. / Azriel dostał napadu kaszlu. Kasjan tylko się odwrócił, zasłaniając usta ręką"). Niby mają tam jakąś romansową dramę, ale za mało spędzamy z nimi czasu i zbyt słabo są rozbudowane ich indywidualne wątki, by nadmiernie się nimi przejmować jako pełnoprawnymi postaciami.
I fanfikowe tropy, tyle fanfikowych tropów! "Oh no there’s only one bed" (dwa razy!), nielimitowana karta kredytowa, pisanie teleportujących się liścików z przekomarzankami, bezustanne opisy kreacji, zafiksowanie na skrzydłach (bo Rhys i jego kolesie mają skrzydła)... Nikt nawet nie próbuje udawać, że w tym epickim fantasy nie chodzi głównie o romans. Rhysand zabiera Feyrę na kolację ze swoimi przyjaciółmi, by przekonać ją do sojuszu przeciwko Głównemu Złolowi szykującemu się do wojny? Kolacja mija na dokazywaniu i ciągnącymi się przez strony monologami o tragicznych backstories zgromadzonych, bo o czym innym tu rozmawiać z po raz pierwszy raz spotkaną osobą ("Tak, Rhys postąpił mądrze, przyprowadzając mnie tutaj. Pozwalając mi zdecydować, czy będę potrafiła ich znieść – ciągłe docinki, intensywność emocji, moc”). Bohaterowie są z misją szpiegowską z planem wykradnięcia artefaktu na zaprzyjaźnionym dworze - misja misją, ale jejku jejku kawaler Rhysand mógł się przespać z podrywającą go księżniczką (ale on oczywiście się nudził i tylko udawał zainteresowanie), a panna Feyra u ś m i e c h n ę ł a się do miłego dla niej gospodarza, foch na kilka stron. Ale mój fave to wizyta na Dworze Koszmarów - jego zarządca, podwładny Rhysanda, ma magiczną kulę wyświetlającą prawdę, i towarzystwo planuje tę kulę wykraść i oddać, zanim się skapnie. Jedna rzecz: zarządca dworu jest podnóżkiem Rhysanda. Jak Rhysand wpada z wizytą, to wszyscy padają przed nim na twarz, a zarządca ma w tym czasie raportować śluby zgony rozwody aborcje narodziny u ciotek imieniny, tańcząc przy tym na jednej nodze nalewając wino dla waszej miłomściwości. No jest normą, że Rhysand mu utrudnia życie, i nawet mamy przykładową scenkę, w której Książę Nocy łamie mu na oczach wszystkich rękę w czterech miejscach i surowo przestrzega przed skorzystaniem z usług uzdrowiciela, bo jak skorzysta... Nikt też nie śmie fikać paczce R., bo tak super są wszyscy potężni. No ale z jakiegoś powodu kulę trzeba wykraść miast zabrać, odwracając uwagę zarządcy i w ogóle przyjechać z jakimś dobrym pretekstem. Nie, nie można wymyślić jakiejś bajeczki, że doszły mnie słuchy, że na dworze jest zdrajca i dawać mnie go tu, albo przyjechałem na przegląd wojska, albo zabrać coś ze skarbca, nie, jest tylko jeden, jedyny sposób - udawać, że Feyra jest dziwką Rhysanda, którą przyjechał się pochwalić. Oooch nieeee, chyba faktycznie nie ma innego sposobu, jak ubrać Feyrę w wyzywający strój i kazać jej siedzieć na kolanach Rhysanda, żeby na niby się obściskiwali przy wszystkich, mmmmm, co poradzić, no jak trzeba to trzeba, mlask cium cmok weź mnie na oczach wszystkich ogierze (w tle gapiący się na to zarządca, pewnie z miną "co do...").
Feyra, bejbi, co się z tobą stało od poprzedniego tomu? Co się stało z ludzką dziewczyną, która co chwilę się wymykała na własną rękę? Co z bohaterką, która pokazała fae, że mimo ewidentnie nierównych sił ludzie potrafią zawalczyć o swoje i wykazać się prawdziwym heroizmem? A tak - została wskrzeszona jako fae wyższego rodu, dostając przypadkiem moce wszystkich siedmiu książąt. Gdzież tam świat ludzi może się równać czymkolwiek w świecie fae! Mniej niż rok wystarczył, by Feyra zapomniała, jak to jest się fae bać (cudny wątek ze złymi królowymi ludzi, co to nie chcą na "proszę" wydać potężnego artefaktu, i wszyscy nasi bohaterowie są tak strasznie niepomiernie tym zdziwieni, że "no kuuuuurde, królowe, co królowe, jaki gatunkizm, jakie nadęcie, mam chorom przepowiednie daj artefakt :(((((((("), ledwo rok, by przyzwyczaić do delikatesów, przy których wykwintne potrawy na dworze sióstr smakują jak popiół, który ledwo można tknąć, takie to niedobre. W świecie nudnych ludzi nie zostało nic (poza siostrami, ale to też nie na długo) , za czym można byłoby tęsknić czy przeszczepić do nowej rzeczywistości bohaterki. Ach, no i moce książąt. Feyra z samej racji tego, że jest fae wysokiego rodu jest superszybka, supersilna (kiedy fabule jest wygodnie) i potrafi się teleportować. A także uzdolniona sama z siebie, dlatego wystarczy tydzień lekcji oklumencji (to się jakoś tam inaczej nazywa, ale nie pamiętam), żeby stawiała w umyśle idealne bariery, chyba z dwa tygodnie nauki pisania, żeby płynnie trzaskać uszczypliwe liściki i czytać książki (jakie to szczęście, że mimo stuleci braku kontaktów język i pismo fae jest identyczne jak to ludzkie!) i w ciągu dwóch tygodni opanować sztukę włamu do mózgu, co normalnie ponoć zajmuje lata. No i do tego te moce książąt - tworzenie ciemności, pirokineza, kontrolowanie wody, leczenie swoją krwią, świecenie (?) i pewnie coś tam jeszcze. Opanowywanie tych mocy sprowadza się głównie do ogólnikowych komentarzy, że Feyra cały dzień trenowała z kimś tam, wyjątkowo rzadko czytelnik ma poczucie, że bohaterka się namęcza w celu opanowania tych wypaśnych darów. Przykładowo: Feyra w kwestii wody głównie zabawia się robieniem zwierzątek w wannie, potem jest ogólne „Rhysand cały dzień ćwiczył ze mną magię wody”, a potem BUM!, w czasie bitwy już wyczarowuje zastępy wodnych wilców, co to w końcu dla niej. ECH.
Głównym motywem przewodnim książki jest wolność. Feyra w związku z Tamlinem się dusi, bo a) ten ją mocno ogranicza nadopiekuńczością b) musi żyć zgodnie z protokołem i wieść życie, na które się nie pisała (tj. ładnie wyglądać przy organizowaniu przyjęć - spoiler, żadnego nie zorganizowała, wszystko odwala za nią jej asystentka, bo przyjęcia są głupie i trzeba mieć minimalne pojęcie o lokalnej polityce). Za to u Rhysanda!, u Rhysanda nie ma żadnych protokołów i można robić, co się chce, i w spodniach chodzić, i to nie na spotkania towarzyskie. Nie wiem, czemu autorka uparła się na jakieś wojny - i tak tego nikt nie czyta dla polityki, mogła sobie zrobić Peace!AU, w którym bohaterka zrywa z chłopem, znajduje sobie nowego i z jego nową paczką znajomych trenuje moce, szukając fantów bez presji czasu. Wtedy kręcenie tego wszystkiego wokół chciejstwa Feyry nie wypadałoby tak... dziecinnie. Przygotowania do wojny będącą kwestią tygodni, może miesięcy, to nie jest najlepszy moment na chuchanie na czyjeś "masz ochotę, pomożesz, jak nie chcesz i źle się czujesz, to spoko, może jutro, twoja decyzja". Ktoś odmawia wzięcia bohaterki w niebezpieczne miejsce – „błagam, weź mnie ze sobą, nie jestem ze szkła, umiem o siebie zadbać” (i zawsze jest to kwestia „weź mnie BO JA CHCĘ TRAKTUJ MNIE SERIO”, nigdy jej nie przejdzie przez myśl, że może być po prostu kulą u nogi i przynosić podczas wypadu więcej szkody niż pożytku). Uwielbiam wątek, w którym Rhysand wpada w zasadzkę i dogorywa ciężko poraniony w jaskini, a Feyra idzie złapać suriela (suriele to takie paskudy co wiedzą wszystko i są niby strasznie groźne, ale złapanie ich jest tak proste, że aż dziw, że fae nie chwytają je na kurczaka tak o, żeby zapytać o pogodę na weekend), żeby zdobyć info o antidotum. Suriel przypadkiem wyjawia, że F+R=4ever, i Feyra jest taka strasznie wkurzona, że Rhysand to przed nią ukrywał (a, było nie było, to w sumie takie wyznanie miłosne, i pretensje o trzymanie tego w sekrecie...), daje mu w wielkim nabzdyczeniu lekarstwo, teleportują się do dworu, Feyra zostawia go zakrwawionego w błocie (!), i w trybie "wszyscy morda, potrzebuję ciszy i spokoju, żadnych pytań, dajcie mnie jakieś ciche miejsce z daleka do przemyśleń", więc bez szemrania zostaje teleportowana do chatki SPA, gdzie się focha przez dobre kilka (kilkanaście?) dni.
W każdym razie - wolność i robienie po swojemu. Nie, żeby to usprawiedliwiało odpały Tamlina, ale generalnie chłop nie trzyma jej w złotej klatce for the lulz, tylko ma niezłe powody, by tak na Feyrę chuchać - po okolicy łażą byłe sługusy dyktatorki, które marzą, by Wyzwolicielce wkopać, lokalna polityka jest w bardzo nieciekawym momencie, a pozostali władcy bardzo chętnie by Feyrę porwali i zmusili do rodzenia im potomków, gdyby dotarło do nich, jakie moce posiada. Więc ale fajnie, że można sobie żyć u boku takiego Rhysanda, najsilniejszego asa w okolicy, i siedzieć z nim w sekretnym mieście pacyfistów, gdzie nie trzeba dawać faka o rywalizujących z tobą sąsiadów - poza wypadami w ramach fetch questów (między którymi następuje dłuuuuuuga przerwa, bo bohaterowie czekają a to na wieści, a to na listy) Feyra z puchatym, nielimitowanym kontem może sobie niespiesznie spacerować, pójść na trening lub nie, przeleżeć cały dzień w wannie, w łóżku, z książką przy kominku w ogrzewanym na fulla apartamencie, pójść wieczorem na klubiki, pofantazjować o założeniu pracowni artystycznej. To feyreowe marzenie o niezależności ma w sobie dużo ze wzdychań stereotypowej księżniczki Disneya, co by chciała wyrwać się za mury i "czegoś więcej", ale wypełniać obowiązków wynikających z tytułu czy uczyć się rządzenia to nie ma komu.
Rhysand to jest, kurde, świetny manipulant, czego pewnie sama autorka nie dostrzega. Zawsze wychodzi na jego, zawsze końcem końców bohaterka robi to, co zaplanował, odpowiednio dawkując informacje i podpuszczając zainteresowaną („Wolałabyś, abym zamknął cię w Domu Wiatru, napychał jedzeniem i zmuszał do noszenia eleganckich sukien i planowania przyjęć?”). Tak bardzo mówi heroinie dokładnie to, co chciałaby usłyszeć, że naprawdę dziwi, że nie zmierza to do żadnej grubszej intrygi z podstępnym przeciąganiem na swoją stronę. Niby Feyra taką panią swojego losu, ale zawsze trzyma się cudzego planu, gdzie jej polecą, tam pójdzie, co jej zasugerują, to zrobi – mocno jej urwało ikry w stosunku do poprzedniego tomu. Niezwykle zabawne są je te wewnętrzne deklaracje, że jest bronią, ogarem, lisicą w kurniku, drżyjcie – no mocne słowa, gdy ma się tuż za sobą największego koksa na całym kontynencie, który rozwali każdemu ryj za krzywe spojrzenie na ciebie.
Rhysand między tomami skończył jakiś wieczorowy kurs feministyczny, tak bardzo nie może się zamknąć w temacie "jesteś panią swojego losu, wystarczy jedno twoje słowo, uszanuję każdą twoją decyzję, zrobisz, jak będziesz chciała, nikt ci nie ma prawa mówić, co masz robić" - no dzięki Rhys, bez twojego nieustannego przypominania Feyra mogłaby zapomnieć, że jest autonomiczną jednostką lub dojść do tego samodzielnie (no ale jak nawet do ogarnięcia, że warto byłoby podjąć się nauki czytania potrzebowała pogadanki Rhysanda...). No i w efekcie dostajemy takie kwiatki: „- Ale ty nie byłaś fae wysokiego rodu, nie na początku. Jak więc cię nazywają? / - Fyrea jest tym, kim zechce być – odpowiedział jej Rhys (!)”.
Dobra, świat przedstawiony. Nic mnie nie obchodzi, tak mało się wyróżnia, i pewnie za pół roku będę pamiętać tyle, że fae mają porcelanowe kible i "magicznie ogrzewane pojemniki na gulasz". System magii jest nieistniejący, nie ma właściwie żadnych zasad czy konkretnych ograniczeń. Na pstryk znika się brud i wymiociny, "zaniósł mnie nagą do kąpieli - woda już leciała z kranu dzięki magii tej chaty", "pościel została zmieniona w tym czasie dzięki magii tej chaty"… A skoro w temacie pościeli jesteśmy. No nie wiem, ja tego nie czuję: "ale już po chwili wciągnęłam łapczywie powietrze, gdy złapał mnie za uda i podciągnął na brzeg stołu, przez farbę, pędzle i kubki z wodą", "całował mnie cały czas, bez przerwy, aż nasze twarze były wilgotne od śliny", i temu podobne. Może to jest kwestia tego, że nie lubię tych bohaterów ani ich relacji, więc trudno oczekiwać, że serce będzie mi trzepotać przy scenach łóżkowych z ich udziałem.
Naprawdę szczerze podobały mi się epizody z wizytą u Rzeźbiącego w Kościach i Tkaczki – dobre, wyróżniające się przygodowe sceny w klimatach mrocznej baśni. Lubię wątek PTSD, to, że traumatyczne wydarzenia z poprzedniego tomu faktycznie mają wpływ na psychikę bohaterki. No, i w zasadzie tyle. To napuchła, nudna książka, która anuluje niemal wszystko z „Dworu Cierni i Róż” – wszystko, co nauczyliśmy się o bohaterach, było nieprawdą, przekłamaniem i stratą czasu. W zmianie relacji Maas poszła na totalną łatwiznę i poświęciła niemal każdy wątek na udowadnianie, jaki Rhysand jest wspaniały i co tu w nim nie kochać. „Dwór mgieł i furii”? Oj tak, oczy zachodzą mi mgłą z nudów, kiedy akurat nie czuję furii na myśl o tym byleco. Ale grunt, że fani są zachwyceni, przyszli po więcej mrocznego Księcia Nocy, no to dostali Księcia Nocy w hurtowych ilościach. Fajnie dla nich, ale ja się boję sięgać po trzecią część.
[Recenzja została po raz pierwszy opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]
^ Maas wysłuchująca moich żali w temacie "no i po co była ta pierwsza część", koloryzowane
Między światłem a ciemnością Nowa, jeszcze mroczniejsza i bardziej zmysłowa odsłona bestsellerowej serii "Dwór cierni i róż". Po tym, jak Feyra ocaliła Prythian, mogłoby się wydawać, że baśń dobiega k...
Komentarze
@whispersofoldtrees · ponad 3 lata temu
Wow. Jestem bardzo wdzięczna, że przeczytałam Twoją recenzję. Uśmiałam się, to na pewno. Przeczytałam pierwszy tom i bardzo mi się spodobał. Więc zabrałam się za drugi tom, który odłożyłam po 60 stronach. Dla mnie kiedy cała książka (a w przypadku Maas to nawet i seria) opiera się na trójkącie miłosnym - nuda. Takie mam wrażenie, że autorka nie wie o czym pisać i wypełnia strony mdłymi opisami jak to o nią biją się najpotężniejsi i najwspanialsi... albo po prostu spełnia swoje fantazje i marzenia, w których to o nią walczą mężczyźni. Tak jak w Szklanym Tronie, kiedy to w Celeane zakochuje się każdy, KAŻDY "ważny" dla hisotrii bohater xd I to kolejna sprawa. Czytając obie serie, mam wrażenie, że historie są o tej samej bohaterce tylko w innych światach. W każdym bądź razie, dziękuję za ten post, oszczędził mi bardzo dużo czasu, który niewątpliwie straciłabym czytając 700 stron harlequina w świecie fantasy.
× 1
MA
@Maryboo · ponad 4 lata temu
...Widziałam fiki, które były mniej opkowe w swej próbie przepchnięcia OTP, niż (sądząc po recenzji, ale ja, nieprawdaż, ufam Kazikowi) to dzieło. Mamy pewność, że tę część też napisała Maas, a nie jakaś zagorzała fanka Rhysanda, upupiająca Tamlina metodą "Ron the Death Eater"?
× 1
Komentarze (1)
@KazikLec · ponad 4 lata temu
"ale ja, nieprawdaż, ufam Kazikowi" - awww <3 No nie ukrywam, że nie mam pewności. Może to jakiś wewnętrzny żart fandomu, którego niewtajemniczeni nie rozumieją? Może to wielki projekt, w którym grupy fanek wydały kilkanaście różnych fanfików, ale z tym samym tytułem, okładką i blurbem?
Między światłem a ciemnością Nowa, jeszcze mroczniejsza i bardziej zmysłowa odsłona bestsellerowej serii "Dwór cierni i róż". Po tym, jak Feyra ocaliła Prythian, mogłoby się wydawać, że baśń dobiega k...
„Są różne rodzaje ciemności (...) Jest ciemność, która przeraża; ciemność, która koi; ciemność, która daje odpoczynek (...) Jest ciemność kochanków i ciemność skrytobójców. Staje się tym, czym jej no...
Feyra w tej części jest czczona jako Wyzwolicielka i widziana jako towarzyszka dla księcia Dworu Wiosny żona. Dziewczyna zmaga się jednak z demonami własnego umysłu po przeżytej traumie Pod Górą. Mar...
@paulinaz2007
Pozostałe recenzje @KazikLec
Chryzantema, cytra, topór
To, że klan Inugami to banda serdecznie nienawidzących się nawzajem palantów, nie jest żadną nowością. Równie dobrze znanym w okolicy faktem jest ich źle skrywane wyczek...
1937, prowincja, cała okolica żyje ślubem lokalnego panicza i nauczycielki. I będzie jeszcze bardziej żyła morderstwem, które wydarzy się w noc po ceremonii, gdy rodzinę...