Być może istnieje takie miasto, w którym kryje się tajemnica. Być może są w nim osoby, które widzą więcej i wiedzą więcej. Być może te wszystkie enigmatyczne czynniki, to stała, która musi trwać, by nie zaburzać działania świata. Ogromnego, niezmierzonego świata i tego małego, w którym wszystko się dzieje.
Byłam pewna, że w tym roku już nic mnie w polskiej prozie nie zaskoczy, że już twardo stąpam po powierzchni literackiej. Oj jakże złudne było to moje przekonanie. Bo oto mam przed sobą książkę Pana Artura Ziontka, która tą pewność potrzaskała w drobny mak i jakże jestem rada z tego powodu. Książkę, która zachwyciła mnie od pierwszej strony, od pierwszego zdania, od pierwszego słowa. Książką, której klimat pozwolił mi się przenieść nie tylko w czasie, ale i w miejscu. Historia spisana na kartach tej powieści jest niczym metafizyczna uczta, w której można się zagłębić, zatracić, bez pamięci i bez wyrzutów sumienia. Latawcy to powieść jest niedzisiejsza, niewczorajsza, utknęła w powietrzu i mota się w konwencjach, mota fikcję z rzeczywistością, jawę ze snem, zabobon z wiarą. W niej odbija się nie tylko człowieczeństwo, a świat realny. Odbija - z całą dosłownością tego stwierdzenia, bo wiele elementów i postaci zaczerpniętych jest z prawdziwych archiwów i udokumentowanych źródeł. Nic w niej nie jest oczywiste ani proste, każde ze słów można po stokroć obracać na języku, a i tak nie jesteśmy go pewni. Nie jesteśmy pewni niczego. Czy to co widzimy jest czy nie ma? Czy zjawy są prawdziwe, czy zmyślone? Ludzie żywi czy martwi? A walizka zostawiona na peronie jest tam naprawdę? Potrzeba wielkiego talentu i sprawności, ażeby do literatury przemycić kota w pudełku. Pan Ziontek niewątpliwie ma ich ogrom, bo stworzył historię, w której czas się zatrzymał, w której każde wypowiadane zdanie ma znaczenie i każde zachwyca swoją poetyckością, dojrzałością. Historię, która pod pozorami lekkości kryje potężne pokłady przemyśleń dotyczących prawdy, człowieczeństwa, ludzkiego żywota i przemijającego czasu. Historię, dziejącą się prawie sto lat temu, a na wskroś aktualną.
Chciałabym móc ją porównać do czegoś wam znanego, ale uwierzcie, nie da się. To jest lektura tak nieszablonowa i ponadprzeciętna, tak wyróżniająca się na tle wszystkiego z czym miałam styczność. I mimo, że powtarzałam to ostatnio wiele razy, to przy tej powieści czuję, że te słowa trzeba pomnożyć przez nieskończoność. Bo ta książka jest nieskończenie piękna. Nieskończenie wiele w niej magii, filozofii, symboli, aluzji, odniesień do literatury, kultury i historii. Nieskończenie wiele w niej interpretacji, punktów widzenia, a każdy zależy od naszej spostrzegawczości, czułości i chęci patrzenia głębiej. Nie jest to zwykła historia pełna, tajemnic, milczenia, zagadek i śmierci. To w dużej mierze historia pełna nas samych, naszych pożądań i smutków, naszych samotności i spraw, których często nie widzimy, mimo, że są one dosłownie przed naszymi oczami. I być może każdy z nas ma swój Kossów, miasto, w którym dzieją się rzeczy niezwykłe, a mimo to, wciąż chcemy do niego wracać. Wierzcie mi, egoistycznie chciałabym zatrzymać te historię tylko dla siebie, ale jest ona na taką zuchwałość zbyt wspaniała. Więc jeśli mielibyście przeczytać chociaż jedną książkę z mojego polecenia, proszę, niech to będzie właśnie ta.