Macie czasem tak, że uwielbiacie książkę tak mocno, a jednocześnie nie potraficie o niej napisać słowa? Bo giną one wśród wspaniałości historii, rozmywają się wśród symboli, blakną przy geniuszu autora i tak zwyczajnie, nie oddają one wszystkich uczuć i emocji, jakie pozostają po lekturze. Tak, miewam tak często, ale nigdy nie zdarzyło mi się, że słów mi brak uświadomił mnie w fakcie, że właśnie ta jedna historia, jest historią, którą nazwę ulubieńcem życia.
O powieści Steinbecka napisano już wszystko i z każdej możliwej perspektywy. A jednak, jestem tutaj dziś i dokładam swoją cegiełkę uwielbienia. Opublikowana po raz pierwszy w 1952 roku, Na wschód od Edenu, to dzieło, w którym Steinbeck stworzył swoje najbardziej hipnotyzujące postaci i zgłębił najbardziej najtrwalsze tematy: tajemnicę tożsamości, niewytłumaczalność miłości i mordercze konsekwencje jej braku. Na wschód od Edenu to niezwykle potężne i ambitne dzieło, które przez wielu nazywane jest po prostu sagą rodzinną, ale dla mnie to coś o wiele, wiele więcej. Nade wszystko to opowieść o największej wartości, jaką nosi w sobie człowiek, odkrywając jednocześnie przyczyny zła, okrucieństwa i nienawiści, do jakich jest zdolny. Opowieść o wytrwałości ludzkiej duszy, o wyborze tego, kim chcemy być, zamiast tkwić w błędnej wierze, że zostaliśmy odlani z formy, to opowieść o przebaczeniu, wolności wyboru i długiej drodze, jaką w życiu trzeba przebyć. Na wschód od Edenu jest historią tak osobistą, że mamy poczucie, iż została napisana właśnie dla nas. To opowieść, którą trzeba usłyszeć, historia, którą znamy i z którą możemy się połączyć. To jest ten rodzaj historii, która nie tylko pochłania nas, ale pozwala odnieść wrażenie, że my jesteśmy jej częścią, że wszystko się dzieje w naszej obecności, że niektórzy bohaterowie stają obok pogrążonego w lekturze czytelnika jak najwierniejsi przyjaciele. Arcydzieło Steinbecka ponownie, po latach, pozostawiło we mnie poczucie straty, bo kiedy doszłam do końca tej epickiej opowieści, poczułam się porzucona, tylko dlatego, że zabrakło już słów, które mogę przeczytać.
Bo tak zwyczajnie, pragnęłam kontynuować opowieść o życiu jego bohaterów, szpiegując ich w ciemności, obserwując jak ewoluują i rozkwitają. Żadna z książek nie wywołała u mnie aż takiego smutku i podekscytowania jednocześnie. Przewracałam każdą z siedmiuset stron zaciekle, a wiedziałam, że wędruję po tym krajobrazie, który stworzony został dla mnie i tylko dla mnie. Tak, oddałam się we władze historii Steinbecka dałam się porwać magii jego pióra, jak gdyby była lekarstwem na ocalenie mojej duszy, jedynym medykamentem na wszystkie moje dolegliwości. Steinbeck posiada niezrównaną umiejętność obserwacji i opisu natur i typów ludzkich i prawdziwie korzysta z tego daru. Na wschód od Edenu to jedno z najwspanialszych dzieł, jakie kiedykolwiek czytałam, prawdziwie współczesne i ludzkie, podane nam prostym, jasnym i przystępnym językiem. Bo jej geniusz tkwi w fakcie, że każdy z nas odnajdzie w niej odrobinę siebie i odrobinę zrozumienia dla otaczającego świata. Ale ja jestem tak naprawdę nikim, by móc oceniać tę książkę.