20 kwietnia 1999 roku, parę minut po jedenastej przed południem, Eric Harris i Dylan Klebold otworzyli ogień do uczniów przed liceum Columbine. Następnie przenieśli się do stołówki, gdzie wcześniej podłożyli bomby, potem poszli do biblioteki.
Chłopcy cały czas strzelali.
W wyniku masakry zginęło 15 osób w tym sprawcy, którzy popełnili samobójstwo. 24 nastolatków zostało rannych. Traumę związaną z tym wydarzeniem odczuli wszyscy: uczniowie, nauczyciele, ich bliscy. Gdyby bomby podłożone przez chłopaków wybuchły, ofiary byłyby liczone w setkach.
Bardzo ciężka lektura. Drenująca emocjonalnie, a przy tym strasznie chaotyczna i na wskroś amerykańska. Dave Cullen drobiazgowo opisuje przebieg masakry. Cofa się daleko wstecz, próbując dociec (na podstawie licznych wywiadów, a także zapisków pozostałych po zamachowcach), dlaczego dwóch z pozoru normalnych nastolatków dopuszcza się masakry na swoich rówieśnikach. Opisuje proces radzenia sobie ze stratą, i stopniowego powrotu do normalności przez ocalałych i rodziny.
Każdy bałagan trzeba jakoś ogarnąć.
Cullen nie oszczędza czytelnikowi mocnych scen, i dobrze, bo ta książka ma kopnąć czytelnika w miękkie. Czytelnik ma poczuć ból, wczuć się w sytuację rodzin i uczniów, którzy w wyniku zamachu na zawsze stracili zdrowie i wreszcie rodzin zamachowców, bo Cullen nie zapomina również, że zamachowcy też byli licealistami, zostawili rodziny (świetnie pokazany system edukacji w Stanach).
Wszyscy musieli wziąć ten ciężar na barki.
I wreszcie autor bardzo drobiazgowo opisuje działania i ich brak, władz hrabstwa Jeffco, które były w stanie tej tragedii zapobiec. Dostaje się również dziennikarzom, szerzącym dezinformacje i licznym kościołom ewangelikalnym, które stanęły do walki o ten rząd zbłąkanych duszyczek, szukających bezpieczeństwa (wiedzieliście, że Colorado to ewangelikalne zagłębie Stanów Zjednoczonych?).
Książkę czytało się ciężko również ze względu na to, że wydawnictwo zrobiło wszystko aby tak się stało. Olali redakcję – znowuż nieśmertelny „oficer” zastąpił „funkcjonariusza”, a „pasoszelki” „ładownice”, do tego tłumaczenie w jeden do jednego amerykańskich powiedzonek też nie pomagało w lekturze.
Nie podobała mi się w książce wspomniana „amerykańskość”. Wiem, że po każdej burzy wychodzi słońce i co nas nie zabije to nas wzmocni, ale w niektórych rozdziałach wyczuwałem fałsz, na przykład ciężko było mi uwierzyć, że dyrektor – zwany w książce Panem D. - był tak idealnym pedagogiem, jak Cullen próbuje nam go przedstawić. Nie do końca również kupuję emocjonalny styl autora, bo zbyt mocno daje odczuć czytelnikowi, że historia Columbine, to także jego historia, bark mu dystansu do ofiar i oprawców.
Mimo tych mankamentów, Columbine. Masakra w amerykańskim liceum, warto przeczytać. Ta historia, atmosfera i legenda, jaką obrosła, domagała się demitologizacji (Eric i Dylan są już elementami popkultury, znaleźli później wielu naśladowców, nawet bardziej krwawych), jednak jeśli miałbym polecić książkę o podobnej tematyce, ale w każdym aspekcie wygrywającą z Columbine, to bez wahania wskazałbym „Jeden z nas. Opowieść o Norwegii”Åsne Seierstad.