Przy piwie rozmawiają koledzy i pierwszy z nich skarży się, że jego żona stale mówi, nie przestaje gadać. Na to drugi pyta: a o czym ona tak stale mówi? Pierwszy odpowiada: a… tego to ona nie mówi.
Zawsze przypomina mi się ten kawał, kiedy czytam nowe książki Głowackiego. Nowe, bo młody Głowacki, był jako pisarz zdecydowanie mniej atrakcyjny (w czytaniu).
Nie wiem, czemu mi się przypomina, bo przecież u Głowackiego, w „Z głowy”, zawsze wiadomo, o czym jest mowa. Na przykład o orientacji seksualnej Tennessee Williamsa, o profesorze Unracie (Henryk Mann), o „Błękitnym aniele” i roli Marleny Dietrich, o Turgieniewie, Gombrowiczu, Dostojewskim, Bułhakowie (autorze słodziutkiej sztuki o Stalinie „Batumi”), o sobie, o upokorzeniach małych i dużych, o wojnie i okupacji, o Żydach, o Ameryce – tak, o Ameryce i swoim tam pobycie głównie i przede wszystkim…
Janusz Głowacki, szczególnie w „Z głowy”, jest jednym z bardzo niewielu autorów, których niekończące się dygresje i dygresje do dygresji, nie sprawiają mi kłopotu, są czytelne, a co więcej zabawne.
Tenże Głowacki pisze tak, że właściwie nie jest dla mnie ważne, o czym pisze, bo niesamowitą frajdę robi czytanie go, bez względu na tematykę – takie pisarstwo po prostu.