Zastanawiam się, co napisać, bo z jednej strony książka podobała mi się, z drugiej - była inna niż to, czego oczekiwałam. Po przeczytaniu kilku pierwszych stron przysłanych na zachętę przez wydawcę, spodziewałam się bardzo lekkiej opowieści, a ta aż tak lekka nie jest. Poznajemy historię Mony, która jest czarodziejką ciastek. No, powiedzmy że nie tylko ciastek, ale wszelkich wypieków, z którymi doskonale się dogaduje, ma nawet zaprzyjaźniony, a mocno uciążliwy dla obcych zakwas chlebowy imieniem Bob. Akcja rozpoczyna się, gdy Mona w piekarni swojej cioci znajduje martwą dziewczynę, z czasem dowiadujemy się więcej o mieście, ludziach i magicznych w nim żyjących, a także o tym, że magiczni są w niebezpieczeństwie, bo ktoś ich zabija. Cała opowieść jest o tym, jak Monie i Patykowi (bratu zabitej dziewczyny) udaje się ocalić miasto, oraz o tym, że nie powinno się nikogo zmuszać do bohaterstwa, bo przecież czternastolatka nie ma tyle sił, by je dźwignąć, a dorośli powinni sami zadbać o to, żeby było bezpiecznie. Ta główna myśl kołacze mi się w głowie odkąd skończyłam czytać i jest cholernie prawdziwa - nie powinno się zmuszać ludzi do zostawania bohaterami....