„Wodospad Wildflower”, czyli czwarta cześć serii Romans w Riverbend to coś więcej niż zwykły zwykła historia miłosna. To poszukiwanie siebie, swoich korzeni, mierzenie się z przeciwnościami losu, trudem pracy a także uczuciem w stronę osoby, której czas w miasteczku jest ograniczony.
Jak ja swietnie bawiłam się przy tej książce! Może nie była tak doskonała jak „Jabłoniowe wzgórze” (żadna inna w tej serii jej nie przebije) ale to, co tutaj się działo, było kompletne, świetnie rozplanowane od pierwszych akapitów. widzimy, jak Charlotte podgląda mężczyznę, jej nowy trener koni nakrywa ją na tym. Nie zdradzę wam nic więcej odnośnie tej sceny, ja sama byłam zaskoczona, jak losy tych bohaterów w późniejszym czasie się rozwinęły, połączyły, przeplatały!
Tradycyjnie, miasteczko Riverbend, kiedy już upodoba sobie jakiegoś nowego przybysza nie pozwoli mu łatwo opuścić swoich granic. Miłość przepełniała te strony. Uczucie, które rozwijało się spokojnie, melancholijnie narastało stopniowo, z początku w ciszy, by później w przypływie emocji ujrzeć światło dzienne.
Jestem zakochana w tym jak autorka wykreowała Gunnera. Jego podejście do zwierząt było świetne, wykazywał się niebywałą cierpliwością, wielką wiedzą i zaufaniem. Prywatnie jego przeszłość odbiła na nim olbrzymie piętno. Miałam wrażenie, ze celowo bardziej skupiał się na zwierzętach niż na zacieśnianiu relacji międzyludzkich. W ten sposób łatwiej było podróżować po świecie, nie zabierać więcej niż ...