Sfinks uśmiechał się swym odwiecznym uśmiechem. Była godzina druga po północy. Turyści wrócili do Kairu i tylko kilku Arabów kręciło się koło chłopca, trzymającego wielbłąda Tamary; wreszcie i oni odeszli i Tamara została sama ze swymi myślami i ze Sfinksem. Dziwna, mistyczna twarz patrzyła na nią prosto z wyniosłości, na której siedziała. Jej drwiący, zmysłowy spokój przenikał umysł młodej kobiety. Rzec było można, iż ta kamienna istota natrząsa się z całej ludzkości mówiąc: „Nie ma nic poza światem ; żyj i ciesz się teraźniejszością, jedz, pij, wesel się, bo jutro umrzesz, a ja, ja, która tu siedzę, mówię ci, nie ma nic po tam tej stronie. Jedynie to, czego się możesz dotknąć i ująć, jest twoimi o to jedynie warto się troszczyć".
— Nie, nie — rzekła Tamara półgłosem . — Nie wierzę.
— O! święta naiwności — mówił dalej Sfinks.
— Nie, nie — rzekła Tamara półgłosem . — Nie wierzę.
— O! święta naiwności — mówił dalej Sfinks.