Takiej powieści o samotności mi było trzeba. O nocnym kąpaniu się w morzu.
Ale być może jest i tak, że „natrafiłem” na Isherwooda w czasie dla mnie w pewnym sensie wyjątkowym, a całkiem możliwe, że nie była to kwestia chwili, tylko dotarcia do pewnego etapu w życiu (czytaj: wieku), kiedy to zaczyna się coraz częściej patrzeć w przeszłość? Bo inaczej, tj. bez walizki oklejonej dziesiątkiem miejsc, które się odwiedziło, bez notatnika zapełnionego imionami i adresami osób, które się spotkało, „Samotny” nie może zadziałać, nie pozwoli się odczuć.
I oczywiście, że można „Mężczyznę” czytać jako historię o miłości i utracie (nie tylko ukochanej osoby ale i sensu istnienia w ogóle). Ale ja wolę widzieć w nim opowieść o godzeniu się z tym, że wszystko to, co miało wpływ na życie, być może jest za nami.
Że nie będzie więcej pragnień zapalczywych, jedynych w swoim rodzaju wschodów słońca, filiżanki espresso wypitej w tej najlepszej kawiarni, pierwszego powiewu wiosny, zapachu wilgotnych jesiennych liści i ziemi, która nocą pachnie latem. Że wino już nigdy nie będzie tak dobrze smakować, a żadna przeczytana książka nie wywoła zachwytu bliskiego olśnieniu. Że serce bić już będzie miarowo, bez zrywów, rytmy piosenki nie poderwą do tańca, a z lustra spoglądać będzie osoba, której w tramwaju zaczną ustępować miejsca.
Że spotykać się będzie więcej spojrzeń litościwych niż pożądliwych.
A może, tak sobie myślę, to jeszcze za wcześnie? Może zawsze jest czas na ...