Czy Louise i David Turpin byli ludźmi psychicznie chorymi, niezdolnymi do jasnego spojrzenia na siebie, świat i to w jaki kształt go formowali? Nie wiem.
Czy może powodowani władzą nad kimś od nich zależnym, poddawali się temu uczuciu zwierzchnictwa, napawając się swoimi wpływami i płynącą z nich siłą? Nie umiem odpowiedzieć.
Czy od początku w ten sposób planowali swoje rodzicielstwo czy po prostu skorzystali z okazji, która popchnęła ich w mechanizmy terroru, okrucieństwa i dręczenia? Nie mam pojęcia.
Czy byli z gruntu źli, czy to zło budziło się w nich sukcesywnie, dzień po dniu, dziecko po dziecku? Nie wiadomo.
Może rzeczywiście byli psychopatami, może zaślepiła ich miłość własna,tak, że zabrakło już przestrzeni na ciepło dla kogoś innego? Trudno powiedzieć.
Może naprawdę opacznie pojmowali obowiązek wychowania, w swej chorej wyobraźni utwierdzając się, że rzeczywiście postępują słusznie? Tego się nie dowiemy.
Wiem natomiast, że cała ta historia, o której mowa w książce "Rodzina z domu obok" Johna Glatta nie powinna się była w ogóle wydarzyć. A już na pewno proceder ten nie miał prawa trwać nieprzerwanie przez niemal trzydzieści lat, w jednym z najnowocześniejszych państw współczesnego świata.
W żaden sposób nie usprawiedliwiam Turpinów, myślę nawet, że biorąc pod uwagę wszelkie możliwe okoliczności łagodzące nie da się po prostu zmyć ogromu win, których dopuścili się...