Ferdynand Ossendowski był jednym z najbardziej płodnych i najchętniej czytanych autorów międzywojnia. Kiedyś tłumaczony na 15 języków, dziś prawie zapomniany, trafił w me łapki zupełnie przypadkiem, na zasadzie luźnego skojarzenia, że "gdzieś już to nazwisko słyszałem". "Przez kraj..." to barwna, autobiograficzna opowieść o ucieczce autora przed wkraczającymi do Syberii oddziałami bolszewickimi. Ucieczce, która zawiodła Ossendowskiego do Mongolii i dalej do Chin. Największa część historii rozgrywa się jednak w tym pierwszym kraju i to do niego IMO odnosi się tytuł. Czyta się bardzo dobrze, tym lepiej, gdy człowiek uświadomi sobie, że rzeczy opisywane przez narratora zdarzyły się naprawdę (no, może w paru miejscach pan Ferdynand IMO troszkę podkoloryzował). Wraz z nim poznajemy nietuzinkowe postacie: lamów, wojskowych, ale również zwykłych ludzi. Przybliża nam autor zwyczaje, legendy, florę, faunę, historię (którą sam również tworzy) stron, w których w danej chwili się znajduje. To wszystko dzieje się na tle walki o wpływy w Mongolii. Rosja (bolszewicy i "biali"), Chiny oraz miejscowi "niepodległościowcy" walczą o władzę. Polityka miesza się z religią, postęp z zabobonem. Pełno intryg, spisków i krwi. Dzięki temu czyta się "Przez kraj..." jak powieść sensacyjną. Podsumowując. Wspaniały obraz z awanturniczego życia Ferdynanda Ossendowskiego dostarcza nam wiedzy o Mongolii lat 20-tych. Wart przeczytania, nie tylko przez interesujących się szeroko pojętym "Wschodem".