W najnowszych wierszach Macieja Meleckiego jest nader szumnie, szeleszcząco, wszystko się zacieśnia i stopniowo zaciska niczym pętla na szyi (podmiotu?). Obrazy, które wyłaniają się z poszczególnych linijek, mają swoje odbicia, lecz bynajmniej nie są to odbicia rzeczywiste, „pełne”, raczej kierują odbiorcę w stronę przestrzeni trójwymiarowej, wielce komparatystycznej, w której każde następujące ujęcie ma swoje „przeciwujęcie”. To mocno klaustrofobiczna poezja, sugerująca, że są stany, sytuacje, z których naprawdę trudno znaleźć oczywiste i racjonalne wyjście. Wypełnia ją ciemna, magmowa materia. Na tyle lepka i trująca, że trudno o oddech, jakieś pojedyncze wytchnienie. Słowa ułożone w pasaże „westchnieniowych” znaczeń i „przeciwznaczeń” w żaden sposób nie budują komunikatu porozumienia, raczej są ciągiem „gorączkowych” bitów, naprzemiennie się z pozoru wykluczających, choć idzie w nich mimo wszystko o zbudowanie jakiejś trwalszej wiedzy o zhakowanej przez absurd rzeczywistości. Jeżeli ktoś (nieostrożny) chciałby skupić się na leksykalno-gramatyczno-formalnym oglądzie wierszy Meleckiego, mógłby stwierdzić, że jest on konsekwentny w realizacji swojej poetyki i że są to wiersze tylko poszerzające przestrzeń tych napisanych we wcześniejszych tomach. Ale to nieprawda! Dostrzegam w nich pewną inność oraz nowość, zarówno w tempie, gęstości, jak i brzmieniowych odsłuchach. Pojedyncze słowa, ale nade wszystko zestawy metaforyczne, ich wielorakie porządkowanie i przenikanie wchodzą w interakcję z fundamentalną teorią nieoczywistości i niekompletności poezji, stawiając nacisk na uwolnienie skostniałych znaczeń i przyzwyczajeń opisujących „widziane” i „odczuwalne”.
– Tomasz Hrynac
– Tomasz Hrynac