7 dni. Tyle w tradycji żydowskiej dostaje się na uporanie ze stratą. 7 dni intensywnej żałoby, w czasie której można rozpamiętywać i rozdrapywać rany, będąc odciętym od świata we własnym domu. Potem koniec. Trzeba odsłonić lustra, umyć się, ostrzyc włosy, ogolić i wrócić do żywych, zostawiając zmarłych zmarłym.
W swojej najnowszej książce Tomasz Pietrzak dokonuje dekonstrukcji tych 7 dni. Tworzy przy tym mikrokosmos żałoby, który nie podlega żadnym prawom fizyki. Ciało w nim zawieszone wystawione zostaje na działania sił, których się nie rozumie i nad którymi nie można w żaden sposób zapanować. Czas w opisanej w Bosinach żałobie Dotknięty stratą musi przeżyć ją, będąc zanurzonym jednocześnie w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, mając przy tym zwierzęco wyostrzone zmysły, nakazujące skupiać się na każdym detalu.
To sprawia, że obrazy w tomie są przetasowane – śmierć miesza się z pełnią życia, choroba z cudownym ozdrowieniem, pogrzeb z pogodzeniem się ze stratą. Wszystko tu jest wyrwane z kontekstu, tak jak z kontekstu lubią wyrywać się wspomnienia, nagle wywołane z pamięci. Paradoksalnie jednak nowa książka poetycka Tomasza Pietrzaka nie jest tylko zbiorem wierszy o śmierci, jest także przewrotnym listem miłosnym do mężczyzny; wołaniem w nieznaną stronę za tym, którego się utraciło, a który „nawet zimny / i siny wie jak rozkochać”.