Nadchodzą. Trzech. Nie noszą czerwono-czarnych tatuaży na rękach i twarzach, ani sczesanych na kark nasmarowanych dziegciem warkoczyków. Pod okularowymi nosalami hełmów i kanciastymi osłonami policzkowymi widać krótko przycięte brody. Wołają do niego tryumfalnie, chrapliwie. Bucha z nich para, kłęby ścięte lodowatym powietrzem jesieni. Jeden wychyla się za grań i krzyczy do kogoś na dole, echo skacze po górach. Śmieją się, patrząc, jak pełznie na czworakach przed siebie, jak próbuje zerwać się do biegu, ale potyka się, pada i znowu pełznie. Ten pierwszy, wielki jak góra, zdejmuje hełm i kładzie go ostrożnie na ziemi, potem odpina płaszcz, uwalniając kolejne kłęby pary unoszące się z lamelkowego pancerza. Znowu woła, drwiąco, zadziornie, i powoli wyciąga miecz. Słychać stalowy, przeciągły zgrzyt ostrza, dryblas przeciąga się i porusza gimnastycznie barkami, chrupie mu coś w karku. Chłopak bezradnie maca pustą pochwę przy pasie, wspomnienie po straconej broni, a potem nadal pełznie przed siebie, ślepy i głuchy z przerażenia. Na chwilę podnosi wzrok i nagle widzi Pień. Otwiera usta i oczy jeszcze szerzej, na twarzy rozlewa mu się wyraz niedowierzania i skrajnego osłupienia. Wydaje się, że znalazł coś, czego szukał od dawna. Na kilka sekund zapomina o osaczających go prześladowcach i unosi wzrok wzdłuż krępego Pnia kryjącego ludzką sylwetkę z rozrzuconymi szeroko ramionami, pomiędzy Konarami widać narośl podobną do głowy z wykrzywioną bólem twarzą, pośrodku Pnia sterczy srebrne drzewce jesionowej włóczni.