Trochę nam się cykl rozwinął, trochę zaczęło to nabierać kształtów, ale to nadal nie to, pan Przechrzta dalej pisze dosyć topornie.
Cała masa pojedynczych "akcji", które osobno rozpatrywane, mają marginalne znaczenie, brak przewodniej myśli, jakiegoś jasno określonego celu, to duża wada tej serii. Wychodzi z tego galopada na co dziesiątej stronie, zalew mniej lub bardziej wartych zapamiętania postaci pobocznych, jakby nawet głupie wyjście do fryzjera musiało się skończyć strzelaniną i Przechrztową wersją "fus ro dah", bo czytelnik uśnie.
Nie uśnie, ale zmęczy się tą bieganiną bez ładu i składu.
Pomijam, że każda przygoda Rudnickiego i spółki jest z góry skazana na sukces, a wspomniani bohaterowie mają już w tej części takie plecy, że pewnie i kajzer mógłby im nagwizdać. Co mi przypomina o kuriozalnej postaci ciotki Samarina, która drgnięciem brwi kasuje każdego wroga swojej pokancerowanej i posklejanej rodzinki. To już jest tak śmieszne, że aż słów brak.
Dialogi nadal są nafaszerowane wykrzyknieniami i darciem mordy na najbardziej błahą sugestię, a nagromadzenie terminów "enklawowych" kładzie na glebę spójność całej dyskusji - głównie dlatego, że wątek paranormalny nadal jest nieciekawie rozpisany.
Jeszcze co do wykrzyknień: ja się szybko denerwuję, ale w "Materia Prima", nawet jak bohaterzy rozmawiają przy kawce i ciasteczku, to i tak przypomina kopanie granatu: prędzej czy później coś pierdyknie.
Przez najbliższy czas nie będę sięgał po "Ci...