Fragment: Koło dziesiątej wieczorem zaczęły się salony Skrzyckich powoli zapełniać dystyngowanymi gośćmi, skrupulatnie wybranymi z pośród wielu ich znajomych. Nie wszystkich nawiedzających dom państwa Skrzyckich i utrzymujących z nimi stosunki spotkał zaszczyt dostania się na listę zaproszonych, na której znalazły sie wyłącznie osobistości wysoko położone. Cały wykwintny rzekomo świat warszawski, który ton stolicy nadawał i dużo o sobie mniemał, zjawił się na balu, na długo przed karnawałem przez gospodarzy zapowiadanym. Wieść o nim radosną podawała sobie z ust do ust złota młodzież, żądna one-stepa, shimmy i tanga, jakby nowinę najdonioślejszego dla kraju znaczenia. Niczym nie byłyby narodziny genialnego premiera, który za jednym skinieniem palca byłby zdolny walucie kurs nadać najwyższy w Europie, który urzędnikom potrafiłby bajońskie wypłacać pensje bez uszczerbku dla państwa lub umiałby z bruków warszawskich zbierać kopy siana i zboża snopy, nie siejąc ni orząc, lub budowałby złote mosty — niczym, powiadam, nie byłyby narodziny takiego cudownego szefa rządu wobec faktu, iż klerowi na przekór właśnie na piątek zapowiedziano bal u państw a Skrzyckich.