Mając siedemnaście lat czytałam tę książkę z wypiekami na twarzy, szkoda że teraz już jestem na nie za stara.
"Miłość w czasach zarazy" to książka, którą można się delektować. Márquez pisał tak sugestywnie, że momentami bardziej czułam niż czytałam, dając się ponieść tej historii. To jest książka o miłości, ale nie tylko w jej najbardziej romantycznym (i chyba najbardziej sztampowym) wydaniu, gdzie dwójka głównych bohaterów mimo przeciwności losu żyje długo i szczęśliwie. To obraz przedstawiający wiele odcieni miłości, która czasami potrafi być okrutna i trudna, która niekiedy fizycznością próbuje zastąpić swoje braki, a nawet bywa wyłącznie cielesna, w tym momentami zastępcza. Dla każdego człowieka miłość może być czymś zupełnie innym, a nas nie powinno to interesować, o ile nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Nie bądźmy jak Ofelia, córka głównej bohaterki, która próbowała dogiąć matkę do narzucanych społecznie konwenansów.
- W naszym wieku miłość jest już śmieszna – wrzasnęła na nią – ale w ich wieku to najzwyklejsze świntuszenie".
Nie Ofelio, to nie jest prawda. Nie ma nic zdrożnego w tym, że dwoje ludzi się kocha, nawet jeżeli nie są już młodzieniaszkami.
"Miłość w czasach zarazy" tak naprawdę nie urzekła mnie uczuciem Florentina do Ferminy, ale wszystkim tym, co było poza nim. Bo właśnie tam znalazłam najwięcej uczciwej, momentami gorzkiej prawdy życiowej. W końcu życie to nie bajka.
...