Zmrużył oczy i spojrzał w słońce. Magazynować światło, pomyślał. Przyda się nocą, kiedy ponure myśli będą znowu dręczyć i wpychać w bezsenność. Nauczył się już jej rytuałów na pamięć. Bezgłośne otwieranie lodówki, żeby sprawdzić, czy na półce znajdzie coś, co wreszcie sprawi, że zgłodnieje (czyżby miał to być świeżo obrany, dobrze przyprawiony, połyskujący czerwienią homar?), parzenie herbaty, którą wypijał bez cukru, bojąc się, że wsypanie go będzie zdradą, wydaniem kogoś na cierpienie i zatracenie. Przekręcił się na kocu, schował w cieniu, wpatrywał w słońce. Pierwszy raz od lat przyszedł poleżeć nad rzeką, dokładnie tam, gdzie w dzieciństwie chodził na ryby, a później przyprowadzał dziewczyny. Wydawało mu się, że niewiele od tamtych czasów się zmieniło. Po ostatniej przycince drzew i krzaków znowu widział prześwitujące między gałęziami białe budynki. Przez chwilę miał złudzenie, że jest nad porzeczkową rzeką i widzi czternastoletniego Rimbauda rzucającego do wody kamienie i nucącego jakąś sprośną, żołnierską piosenkę.
Często przydarzały mu się dziwne historie. Tylko o części z nich wiedzieli jego rodzice i siostry. Zapisywał je od dwunastego roku życia. Po powrocie do domu ze studiów w Ameryce stwierdził z przerażeniem, że jego notes zaginął. Teraz przesiadując w letnie wieczory na werandzie swojej willi, myślał o tym. Kupił cyfrowy dyktafon i kiedy tylko miał okazję i nastrój, opowiadał na głos i nagrywał. Nie wiedział, dlaczego to robi, ale sprawiało mu to przyjemność. Czuł się, jakby ocalał jakąś dawną, wymarłą kulturę.
(fragment książki)