„Bezrożec” to zanurzenie w wodach najczystszego absurdu. Przepełniony humorem i groteską rodem prosto znad Wełtawy kryminał z nosorożcami jako ofiarami szajki przestępców to coś, czego z pewnością jeszcze w swej literackiej karierze czytelniczej nie doświadczyliście.
Petr Stančík to mistrz łączenia wątków i mrugnięć okiem. No bo któż, na świętego Jana Nepomuckého, połączyłby Goethego z producentem pasz i teorii spiskowych, a trupa niejakiego Wilhelma Kołduna z mężczyzną w płaszczu z wielbłądziej sierści? Tymczasem Aspirant Libor Lavabo, człowiek oddany zwykłym przyjemnościom życia, stoi przed niełatwą zagadką detektywistyczną. Jego sytuacji nie poprawiają ani kolejne dawki przyjmowanego w kulturalny skądinąd sposób trunku, z którego czeski naród jest znany w świecie, ani również przedstawicielki płci piękniejszej, które w aspirancie widzą obiekt, nad którym można wzdychać i który do wielokrotnych westchnień nadaje się wprost idealnie. Namiętności namiętnościami, ale powieść rozwija się jak niekończący się rulon, który z kolei wysuwa się ze szkatułki zamkniętej w nieco większej szkatułce (i końca nie widać). Zatem gońcie króliczka, polecam, choć nie ma pewności czy go znajdziecie. Piekielnie warto wybrać się za nim w drogę.
Ale bądźcie czujni! Stančík to łotrzyk – nie dajcie się ponieść cytatom z Kafki, Poego, Haska czy de Sade’a – może być tak, że są prawdziwe ale tylko na pierwszy rzut oka (a w rzeczywistości kompletnie wyssane z palca). Na szczęści...