Jaroslav Hasek
Milan Kundera
Pavel Kohout
Bohumil Hrabal
Petr Stancik
Tak wygląda chronologiczna mapa moich przygód z dorobkiem literackim Bohemii. I prawdę powiedziawszy, każda igraszka pozostawiła po sobie niezapomniane wrażenia. Ma się rozumieć, że każda inne. W języku polskim utarły się swoiste sformułowania „czeski błąd” czy „czeski film” o określonym znaczeniu, a ja Wam dziś zafunduję czeską literaturę. Chciałam napisać, że bez podtekstów, ale to nieprawda, bo podtekstów w „Bezrożcu” jest niemało. To może ab ovo i ad rem, bo tak zwykle łatwiej.
Otóż, pewnej letniej nocy w czeskiej Pradze doszczętnie płonie nosorożarnia, a w niej dwanaście nosorożców. Aby wyjaśnić przyczyny tego zdarzenia, do akcji przystępuje inspektor Lavabo, któremu – jako najmłodszemu stażem – przydzielono tę mocno niespektakularną sprawę. Najpierw śledztwo prowadzi go do jednej z części miasta, gdzie mieszkańcy postanowiwszy bronić swoich ogródków działkowych przed wrażymi zakusami żądnych krwi deweloperów zorganizowali się i uzbroili niczym w gangsterskim filmie. Kolejno trop wiedzie do serii obrazów czeskiego malarza, które rozproszone po różnych muzeach a zebrane w całość układają się w osobliwą teorię spiskową sięgającą korzeniami do czasów Goethego (albo i mroczniejszych). Zresztą sam mistrz epoki romantyzmu, a raczej zapiski jego dziennika, również pojawia się na kartach „Bezrożca”. Dokonywana przez Lavabo logiczna dedukcja i analiza faktów zdecydowanie najlepsze efekty przynosi dzięki inspiracjom i zamiłowaniu inspektora do niepoślednich (rodzajowo oraz smakowo) dań i trunków, więc nie omieszka z ich upojnych dobrodziejstw dość płynnie korzystać.
„Bezrożec” Petra Stancika z wielu powodów jest niezwykły. Ot, choćby z powodu początku lub dwóch początków, jakie funduje autor. Prolog będący zaledwie zapowiedzią powieści już sam w sobie mile łechce literackie podbrzusze czytelnika. Stanowiąc zamkniętą treściowo historię, formą sygnalizuje stylistykę „Bezrożca”. Jednakowoż jakby tego wstępu było autorowi mało, po prologu następuje figlarne pół żartem, pół serio wprowadzenie do ukazania związków przyczynowo-skutkowych, mających wpływ na zawiązanie akcji. Skoro mowa o początku, to i o końcu wypadałoby zdradzić choć słówko. Oj, nie tym razem. Zachowam się przewrotnie i zmilczę.
Zaczynając „Bezrożca” miałam wrażenie, że czytam kryminał w luźnej, humorystycznej konwencji. Im bardziej pochłaniała mnie narracja, tym bardziej na czoło wysuwała się stylistyka i… wodzenie za nos czytelnika. Ależ z jaką gracją Stancik wyprowadza nas na manowce fikcji! Można powiedzieć, że Stancik stworzył „fake fiction”, czyli fikcję w fikcji z ledwie domieszką prawdziwych elementów. Prawda miesza się z fikcją, ale brak tu ostrej granicy, bo umiejętnie „wykonszowane” składniki dają treść o tak spójnej konsystencji, że niełatwo rozróżnić celowego wprowadzania w błąd czytelnika przez autora od warstwy fikcji tworzącej główną nić narracyjną, a o samych prawdziwych, acz mocno zawoalowanych bujdą, cząstkach nawet nie wspomnę. Na łyżkę prawdy przypada u Stancika beczka ułudy. Ale pamiętajcie, że jest to ułuda kwalifikowana, bo o podwójnym dnie i do tego przyświeca jej jeszcze konkretny cel – zwieść czytelnika, wkręcić go, wywołać w nim mylne poczucie wiarygodności historii. Powiedzcie sami, czyż to nie idealny wprost materiał na wszelkie teorie spiskowe? Strach pomyśleć, jakie sukcesy Stancik mógłby odnieść jako twórca fake newsów na potrzeby współczesnych trolli. Myślę, że zostałby wprost arcymistrzem manipulacji!
Uroku narracji dodają skoki w bok autora. Nie, nie te erotyczne wypady. O nich też będzie, ale nieco później. Chodzi mi o dygresje, małe wtręty w tok fabuły, przez co autor nadaje opowieści frywolnej lotności i jednocześnie odwraca uwagę odbiorcy od głównego nurtu. Tu też strzeż się, czytelniku, blagierskich sztuczek autora, bo nigdy nie wiesz, kiedy gdzie i kiedy najdzie go ochota na kolejne bałamuctwo. W przypadku Stancika obowiązuje jedna kardynalna zasada – na polu literackiego kanciarstwa wszelkie chwyty dozwolone. Niektóre nazwiska, nazwy miejsc, ba! nawet specjalnie utworzone na potrzeby historii słowa mają na celu wywołać w czytelniku określone skojarzenia i konotacje i sprawić tym samym, że z każdym nowo wprowadzanym ornamentem kompozycyjnym obraz przejaskrawia się jeszcze bardziej.
Są też w tej całej mistyfikacji elementy z legend i przypowieści porozrzucane po różnych warstwach historii. Sama nie zliczę, w ilu odmianach i zakulisowych machinacjach „występuje” choćby sam jednorożec, a przecież to nie jedyny trop lub poszlaka, wszak to kryminał, które pojawiają się u Stancika, zwłaszcza że nie przepuści on żadnej okazji, by mącić nam w głowach i wpleść kolejną zagadkę do rozwiązania – tym razem znacznie większego kalibru, bo z pogranicza przeciwstawnych sił walczących o rząd dusz.
Niezaprzeczalnie na uwagę zasługuje główny bohater, inspektor Lavabo, którego cechuje kilka ludzkich słabości, w tym, m.in. zamiłowanie do wyrafinowanych potraw i alkoholu, akurat w przypadku tego ostatniego jego gust okazuje się może nieco mniej wybredny, acz wielce wyczulony na niuanse wrażeń, jakie niesie ze sobą przyjemność obcowania z wysokoprocentowym napitkiem, nie tylko w sferze zmysłów smakowych, lecz także wywoływanych doznań euforycznych. Alkoholowe peregrynacje mają swój wkład w epifaniczną odsłonę wątku kryminalnego, więc w żadnym razie nie należy lekce sobie ważyć ich doniosłości.
W zapowiedzi „Bezrożca” cytowałam fragment, który stylistyką kojarzył mi się z Jerzym Pilchem, a tutaj pozwolę sobie przytoczyć inny urywek, będący wymowną reakcją inspektora zamawiającego wódkę na pytanie barmana:
„– Z lodem?
– Ani mi się waż.”
A teraz dla porównania inny fragment:
„– Na litość boską, królowo – zachrypiał – czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus.”
Pewnie zorientowaliście się, iż ten drugi cytat pochodzi z klasyki o tytule „Mistrz i Małgorzata”. Co Wam przez to chcę powiedzieć? No, przecież niczego nie insynuuję, tak sobie tylko niezobowiązująco żongluję cytatami…
Tak, wiem, czekacie na zapowiedzianą erotykę. No, jest, a jakże. Wydawca podaje, iż „seks został [w „Bezrożcu”] oddemonizowany.” Hm, co do diabła – myślę sobie (oj, no, właśnie demon mi się wypsnął) – ma seks wspólnego z demonizowaniem? W każdym razie seks jest, owszem, w różnych odsłonach, bowiem Stancik nie byłby sobą, gdyby i tu nie pofiglował. Harce są więc elektryzujące, są under cover (dosłownie i w przenośni), w wersji kruczoczarnej, ognistorudej i jasnozłotej, a na deser unosi się w tej atmosferze „Pieśń nad Pieśniami” w diabelsko bezwstydnej aranżacji. (Zgiń, przepadnij, duszo nieczysta, apage satanas!)
„Bezrożec” Petra Stancika to powieść do szpiku narracji i zniewalająco zwodnicza, ponadto dopełniona erudycją, elokwencją i poczuciem humoru autora. Czytelnik nie ma szans oprzeć się filuternym metodom stosowanym przez autora – tym bardziej, iż ten wykorzysta najmniejszy moment nieuwagi odbiorcy, by wywieść go w pole. Zaawansowany poziom parodii, wysokie nasycenie fabuły purnonsensem w niemal certyfikowanym wydaniu powodują, że czytelnikowi nie pozostaje nic innego, jak tylko puścić wodze wyobraźni, podobnie jak uczynił to Stancik, i bawić się podczas lektury na całego!