Temat Atlantydy zawsze mnie fascynował (nadal fascynuje). Powieść dobrze się zaczyna, tylko jakby autor nie miał pomysłu na zakończenie (tak mi się przynajmniej wydaje). Wizja bardzo unowocześniona, mająca mało wspólnego z opisem Platona - druty pod napięciem (Awaru, widząc jak jego wróg Wanyangeri sfajczył się na nich, bardzo rozważnie spróbował zrobić to samo), zmutowane rośliny-giganty pożerające intruzów, ręczne lasery (chyba, opis był mniej więcej jasny „w rękach pozostałych pojawiły się oślepiające błyski”). I wreszcie eliksir prawdy zmuszający Awaru do wyznania, że przybył jako szpieg, o czym i tak było wiadomo od początku. W końcu następuje zatonięcie wyspy, którego co ciekawsze tubylcy się spodziewali.