Teatr Capitol - Priscilla
Nie obejrzałem filmu (1994), więc ów "brak" postanowiłem sobie powetować lokalną wersją musicalową (premiera: 2022, październik). Nie jest łatwo, bo spektakle w Capitolu wyprzedają się zwykle na miesiąc do przodu. Właściwie tylko to dało się w grudniu jeszcze kupić - trudno. Rzecz nie jest nowa, więc publiczność - w pierwszym rzędzie oczywiście wrocławska (żeńska) młodzież licealna - nie wykupuje biletów na pniu. Spektakl pokazywany jest na wrocławskiej scenie już ponad dwa lata.
Jestem wdzięczny Capitolowi, że zmienił formułę teatru muzycznego we Wrocławiu - to co można było wcześniej zobaczyć w Operetce wyrywało szczękę z zawiasów podczas ziewania: ramotkowate Lehary i Straussy wręcz straszyły z tej sceny. Widziałem już w Capitolu kilka dobrych spektakli. Najlepsze zresztą były gościnne: Paw królowej. Opera praska Papisa na PPA w 2006 i Stolik kultowej kiedyś wrocławskiej grupy Karbido. Dla tych, którzy nie wiedzą, o czym mowa, podpowiedź:
No więc "nabyłem bilety drogą kupna" i poszedłem. Jak na złość zima tego dnia była okrutna - lód na ulicy i pewnie z -6 mrozu, co może nie jest za wiele, ale we Wrocławiu rzadkość i przy miejscowej wilgotności temperatura odczuwalna pewnie z -12. Miejsce w pierwszym rzędzie na balkonie przypominało mi - niestety - wcześniej widziany spektakl Mock. Czarna burleska według Marka Krajewskiego z brawurową, wykonaną przez Emose Uhunmwangho piosenką Frideriki. Ta piosenka, w moim przekonaniu, decydowała, że spektakl zyskiwał inny, głębszy wymiar, nie pozwalając całości obsunąć się w burleskę i sensację.
Atmosfera Priscilli była nieco podobna do Mocka - ni to rozwiązła, ni to tragiczna, ni to rodem właśnie z burleski. Rola chłopca - syna opuszczonego przez ocja-transwestytę - miała pewnie podobne zadanie co tamta piosenka: wydobyć spektakl z burleski. Ale nie była w stanie. Została więc burleska. Rodzima burleska, trzeba dodać. Bowiem inaczej niż w oryginale, troje bohaterów - dwaj geje i jeden trans - MtF (w tej roli Justyna Szafran) - jadą pożyczonym autobusem nie przez Australię, lecz z Warszawy do Wałbrzycha. Nie wiedzieć czemu przez Górny Śląsk - pewnie dla urozmaicenia kolorytu, bo to przecież region rázovitíý, jak nie bez racji śpiewa Jaromír Nohavica. Wałbrzych - też nie bez racji, bo ponad 20% bezrobocie utrzymywało się po Balcerowiczu latami - miał do niedawna nawet na samym Dolnym Śląsku famę miejsca zapaści gospodarczej, ekologicznej i kulturalnej. Już nie jest tak źle, lecz grepsy o Wałbrzychu bawią lokalną publiczność w dalszym ciągu. A może rzeczywiście było to w tym przedstawieniu najzabawniejsze?
Nie mogę jednak powiedzieć, bym się na tym rozrywkowym przecież spektaklu "dobrze bawił". Wykonania oryginalne muzyki sprzed 30-40 lat mają się jednak lepiej - nie zauważyłem własnej pracy aranżerów i aktorów, choć słuchało się ich bez bólu, to przyznaję. Plusem niewątpliwie jest to, że cała strona muzyczna wykonywana była na żywo, włącznie z podkładem orkiestry, siedzącej cały czas w tylnej części sceny - nie odtwarzano nic z taśmy. To dla ucha. Jeśli chodzi o oko, doceniam przede wszystkim znakomitą scenografię Aleksandry Wasilkowskiej. Prócz niej można było oko zawiesić...jedynie na obnażonych, męskich (choć nie gustuję), zwierzęco prężnych pośladkach kilku aktorów. No, w porywach ruch sceniczny też był OK. Poznanie tekstów popowych przebojów, których na co dzień nie słucham, może również było jakąś wartością, jakkolwiek można by sobie je znaleźć samemu w sieci - a przyznaję, że nie poszukiwałbym ich jakoś specjalnie. Aktorzy sprawiali nieco wrażenie zblazowanych tym spektaklem. A może zgranych i zmęczonych już nim trochę?
Żałuję bardzo, że podczas przebudowy budynku teatru zlikwidowano kultową knajpkę teatralną Ogródek, gdzie oprócz dobrych rzeczy do picia czy jedzenia panowała wspaniała, alternatywna, artystyczna atmosfera (niszowa muzyka autorska, sztuka współczesna). Zastąpił ją bezosobowy bar w środku hallu, gdzie nie tylko nie ma nic prócz kawy, ale atmosfera jest jak na dworcu, nie ma też za bardzo gdzie usiąść. W antrakcie człowiek nie ma gdzie się podziać - możesz co najwyżej chodzić po na pół pustych korytarzach i balkonach, gdzie podpierają ściany pozostali widzowie. To naprawdę strata. Mimo wszystko jestem nieustająco wdzięczny ekipie Capitolu, że swoimi spektaklami stara się zawsze coś (aktualnego) powiedzieć, nawet jeśli nie jest mi z nimi po drodze tj. gdy mi się nie podobają. Bo nawet kiedy im coś nie wyjdzie, cieszę się, że nie jest to owa operetkowa ramotka z XIX wieku. Powinni się jednak pilnować, by nie skostnieć w...musicalową ramotkę z XX w.
Ehm, pozazdrościłem innym podsumowań? Może...ale niezupełnie. Jestem na portalu czytelniczym, by bardziej świadomie czytać: wiedzieć, co czytałem i zapisywać na gorąco jakie lektura budziła wrażenia i myśli. Roczne podsumowanie to też uświadamianie sobie własnych wyborów czy nawyków. Wpisuje się w postanowienie. Do dzieła więc:
Nie jest to zbyt wyrównany diagram...30% to fantastyka, a tylko 5% to esej?! Na przyszłość poproszę odwrotnie...
Przeczytałem 67 książek czyli 22015 lub 20639 stron (teraz nie wiem, która podstrona NK kłamie...ogólna statystyka, czy ta dla roku 2024). To swego rodzaju rekord w mojej dotychczasowej (tj. rejestrowanej) historii czytelnictwa.
Nie analizuję tego jak oceniałem - oceny dotyczą różnych kategorii książek, więc nie ma sensu ich porównywać. Krótko o tym, co było najlepsze:
Jednoznacznie najlepszą powieścią, jaką w tym roku przeczytałem jest Fizyka smutku Gospodinowa: interesująca i przemyślana formalnie i kompozycyjnie, sięga do rodzinnej, osadzonej mocno w dziejach Środkowej Europy historii, a zarazem przekonująco przywołuje grecki mit i reinterpretuje go tak, że pozostaje aktualny i dziś. Arcydzieło. Innego całkiem rodzaju jest lektura historyczno-obyczajowej powieści Karin Lednickiej Šikmý kostel, która jest właściwie sagą rodzinną z życia robotników na Śląsku. Nie rozczarowuje także współczesnym, żywym językiem pisana i świetnie zaplanowana kompozycyjnie Śmierteńka Lucii Faulerovej.
Przeczytałem dwa dramaty, które choć oparte tylko na dialogu, każą głębiej się zastanowić nad tym, co tkwi pod językiem, jakie są prawdziwe motywacje postaci. Zaskakujące, jak inaczej od powieści odbieramy taki przekaz. Jeden to zabroniony przez cenzurę obyczajową C&K Reigen Arthura Schnitzlera. Drugi współczesny - Wady snu czeskiej dramatyczki Denemarkovej - dowcipnie analizuje życiowe i literackie motywacje sztandarowych postaci literatury kobiecej, Virginii Woolf i Sylvii Plath. Właściwie za dramat należałoby również uznać książkę Zanim wystygnie kawa Kazuo Ishiguro. Odznacza się tym samym sposobem obrazowania, ale przetłumaczony jest drętwo. drewnianym językiem.
Również dwa reportaże i oba genialne, choć całkiem różne: Wańkowicza Na tropach Smętka oraz Apeirogon Columa McCanna. Irlandczyk stworzył kompozycyjne cacko. Wańkowicz niepowtarzalną, rodzinną atmosferę. Obaj świetnie przekazali problemy regionu, o którym piszą włącznie z jego skomplikowaną historią i układem społeczno-narodowym. Od tego poziomu odbiegają nieco Dziady i dybuki Jarosława Kurskiego, ponieważ autor nie jest zdolny odciąć się od nienawiści i jednostronnego oceniania. Jednak temat, o którym pisze jest bardzo interesujący i widać u niego ogrom geneaologicznej pracy, którą trzeba docenić.
Zupełną perełką literatury humorystycznej (a zarazem w zasadzie dla dzieci) jest malutka książeczka Vaclava Havla o czeskich SB-kach: Skrzeciuchy.
W literaturze rozrywkowej zdarzyło mi się najwięcej odkryć. Przede wszystkim fantastyka: Janusz R. Zajdel i jego niesamowita zdolność wyprzedzania czy przewidywania kierunku rozwoju cywilizacji i łączących się z tym problemów wolności jednostki, pozorów demokracji i zakłamania kręgów władzy. Tu przede wszystkim Limes inferior ale też podobno kultowy Cylinder van Troffa. Następnie Jacek Dukaj i jego Inne pieśni i Lód. Porażają ogromem wizji, włącznie z wymyślaniem nowej fizyki (w oparciu o filozofię antyczną w jednym przypadku, a od nowa w drugim) i języka, który jest językiem powieści. Obie są swego rodzaju wizjami alternatywnej historii. I wreszcie kryminał (raczej thriller?): Jo Nesbø i jego Królestwo. Znakomita charakterystyka postaci i miejsca akcji. Fascynująco prowadzona narracja. To samo mógłbym zresztą powiedzieć o Kolonii Tany French. Dwa kryminały z prawdziwym przesłaniem.
Jeśli chodzi o komiks, nic nie musiałem odkrywać. Znam bowiem Nicolasa Presla, i wiem co potrafi. To fenomen: literatura (?) bez słów, która nie traci na głębi: Boska kolonia i Szczęśliwi, którzy....
Najciekawszą książką spoza literatury pięknej jest niewątpliwie historyczna rozprawa Shlomo Sanda Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski: wyjątkowo odkrywcza, wręcz demaskatorska rozprawa historyczna o źródłach i nacjonalistycznych przekłamaniach oficjalnej historiografii izraelskiej. Znakomicie uzupełnia wszystko to, o czym czytamy u MacCanna.
Podsumowując nie był to zły rok, ale za mało czytałem rzeczy "poważniejszych' - literatury non-fiction: reportaży, dzieł historycznych czy popularyzujących naukę. Obiecuję (sobie) się poprawić.