Od lat regularnie i najczęściej z przyjemnością oglądam (nie zawsze) najnowsze produkcje kina Niemiec, pokazywane w ramach zimowych prezentacji Tygodnia Filmu Niemieckiego. Impreza odbywa się już ponad 20 lat i zawiera zestaw filmów wystarczający na cały tydzień - każdego dnia inny film. Program wybierany jest wspólnie przez przedstawicieli Domu Norymberskiego w Krakowie, warszawski Goethe-Institut i konsulat Niemiecki we Wrocławiu. Zwykle są to starannie dobrane i warte obejrzenia tytuły: mniej rozrywki, więcej wątków społecznych, które trafnie charakteryzują kraj za Odrą i jego problemy. Po latach doświadczeń z przeglądem można by sądzić, że niemieckie kino jest nad wyraz poważne, problemowe, że wręcz nie oferuje rozrywki. Na pewno tak nie jest, ale jestem zadowolony z tej właśnie formuły - we Wrocławiu film niemiecki w tym właśnie doborze zdobył sobie wierną publiczność, choć w większości składającą się chyba z (całkiem licznych) miejscowych germanistów i w niewielkim procencie jeszcze pracujących we Wrocławiu Niemców. Dobrze, że filmy są "problemowe" ponieważ istotnie przybliżają sprawy, którymi żyje się za Odrą, a niekiedy nawet można nawet porozmawiać z twórcami. A przy ambitnych filmach po prostu jest o czym rozmawiać. Nie zawsze jednak się chce... zwłaszcza, gdy ktoś przyjeżdża z gotową tezą, która w dodatku jest fałszywa. Tak było niestety w tym roku...
Ale publiczność nie zawsze dopisywała. Przed laty film niemiecki nie kojarzył się polskiej publiczności pozytywnie. Schlöndorf czy Wenders byli wyjątkami, Herzog - eine Randerscheinung. Dlatego na pierwszych przeglądach można było obejrzeć filmy niemal za darmo - konsulat płacił za seans. Były tańsze karnety. Potem były tańsze bilety, promocje dla nauczycieli... Teraz już płaci się pełną cenę kinową i karnetów się nie przewiduje. Najwyraźniej impreza zdobyła swoją publiczność, ponieważ kino - często jedno z większych w multipleksie Nowe Horyzonty - raczej nie świeci pustkami. Wcześniej chodziłem na wszystkie filmy i nie było praktycznie zawodu. Teraz już sobie odpuszczam tematy, które znam i filmy, które - jak się domyślam z ich opisu - raczej niczym mnie nie zaskoczą, mają bowiem charakter społecznych produkcyjniaków, bo robione są nie "na zamówienie społeczne", lecz instytucji, których celem jest ideologiczne wychowanie społeczeństwa. Dlatego z 9 filmów wybrałem w tym roku do obejrzenia 4. Obejrzałbym chętnie i 5, bo Południca, film w realiach mitycznego, europejskiego centrum rozrywkowego, jakim w latach 20ych stał się Berlin, wart był chyba poświęcenia mu wieczoru, ale nie pasował mi termin. Świadomie natomiast opuściłem "powtórkowy", bo pokazywany już przed laty Toni Erdmann (skądinąd naprawdę wart obejrzenia). 6 interesujących na 9 to i tak nieźle.
Mój tegoroczny wybór to:
Weekendowi buntownicy (Wochenendrebellen) - fabuła wzięta z życia, ponieważ reżyser Marc Rothemund oparł fabułę swego filmu na prawdziwej historii słoweńskich rodziców autystycznego dziecka, opisanej zresztą w książce przez ojca tejże rodziny, Mirco von Juterczenka. Film ma swoje prawa, nie protestuję więc, a to, że niektóre sytuacje wypadły nieco sztucznie i poglądowo, składam na karb chęci uniknięcia negatywnych emocji wobec bohaterów, zwłaszcza że film pewnie miał trafić również do młodzieżowej widowni. Widzę wyraźnie jego misję: przekazanie w lekkiej formie mało jeszcze rozpowszechnioną wiedzę o charakterze i objawach autyzmu, jakim dotknięty jest Jason. Mimo aż nienaturalnie ciepłej atmosfery i pełnego zrozumienia dla idiosynkrazji najstarszego syna, Jason jest trudny w szkole i terroryzuje rodzinę swoimi atakami histerii. Rodzina wręcz bezwarunkowo podporządkowuje się kaprysom dziecka, a on stawia wszystkim egoistycznie i bardzo autorytarnie własne warunki współżycia, od których nie ma odwrotu. Jego spektrum autyzmu nie pozwala mu zrozumieć przenośni, nie rozumie ironii, humoru, nie czyta intencji mimiki, trzyma się tylko żelaznej logiki. I kiedy zapragnie zostać kibicem jakiejś drużyny piłkarskiej, musi poznać wszystkie, być na każdym stadionie podczas meczu. Dotychczas zajęty pracą ojciec zobowiązuje się "rozwiązać ten problem" i pojechać z synem na wszystkie stadiony w Niemczech i nie tylko... To nieoczekiwanie socjalizuje syna, a jednocześnie zmusza ojca, by poświęcił mu swój czas. Socjalizują się wzajemnie. I to pozwala uratować Jasona przed zmarnowaniem jego potencjału. Okazuje się (przynajmniej z filmu), że autyzm można oswoić i to nie tylko przystosowując się bezwarunkowo do kaprysów, lecz i autysta może coś próbować zrozumieć i zaakceptować dla niego wcześniej niekomfortowe sytuacje. Bardzo pozytywna energia powstaje w tym filmie, mimo, że jest trochę sztuczny.
Jeszcze bardziej sztuczny wydać się może film W dobrej wierze (Gotteskinder) Frauke Lodders. Tematyką wpisuje się z jednej strony w spektrum Netflixa (miłość homoerotyczna itp.), z drugiej zaś, zgodnie z perspektywą neoliberalną, religia została przedstawiona jako sekta. Ciekawe, że tu nie są to katolicy - wynika to zapewne wynika z innej większości religijnej w Niemczech. Z perspektywy protestantów Wolny Kościół (Freikirche) to sekta, choć, co ciekawe, wyszedł właśnie z ich środowiska i jest o wiele bardziej dynamiczny, nie tylko w Niemczech, jeśli chodzi o tzw. nawrócenia. Dwa słowa o fabule. Młodzi ludzie, dzieci głęboko wierzących rodziców czują się wręcz sterroryzowani religijnie przez ojca, lidera wspólnoty. Jest ciepły, opiekuńczy, interesuje się nimi, ale religia na jego drabinie wartości stoi chyba ponad rodziną. W młodości sam był rebeliantem, nawrócił się późno, ale wie, że to mu uratowało nie tylko rodzinę, ale i życie. Teraz za wszelką cenę chce ochronić swe dzieci przed błędami, jakie sam popełniał w młodości. Jest charyzmatyczny ale jego chęć ochronienia dzieci przed złem przybiera oznaki tyranii. Tym bardziej, że pokusy są wielkie - Hannah zakochuje się w młodym, niewierzącym rebeliancie, a Timotheus - choć stara się z tym walczyć - czuje, że jest gejem... Koniec jest podwójnie smutny, ale daje asumpt do dyskusji i do myślenia. Morał? Młodzi ludzie mają prawo popełniać własne błędy? Muszą sami znaleźć własną drogę. A nadmierna troska rodziców może bardziej skrzywdzić, niż w tym pomóc.
Najlepszy film tego przeglądu to dla mnie ewidentnie Symfonia o umieraniu (Sterben) Matthiasa Glasnera. W umieraniu Niemcy są najlepsi - przecież Der Tod ist ein Meister aus Deutschland (Paul Celan). I ten film jest nie tylko świetny dramatycznie, ale też muzycznie, bardzo interesujący również światopoglądowo. Bohaterami są Tom - dyrygent po trzydziestce, który dotąd się nie przebił, prowadzi tylko młodzieżowe orkiestry na bazie projektów i jego przyjaciel Bernard - obiecujący kompozytor z tym samym problemem zawodowym. W tle są jeszcze pozostali członkowie rodziny Lunies: rodzice Toma - cierpiący na demencję Gert i jego żona Lissy, oraz Ellen - siostra Toma, która pracuje jako technik dentystyczny i ma więcej problemów: z sobą, z alkoholem i z niemożnością znalezienia faceta nie tylko do łóżka. Tematów i problemów jest tu cała masa. Na pierwszym planie specyficznie autentyczne stosunki rodzinne panujące w wielu niemieckich rodzinach: nikt nikogo nie kocha, nie potrafi okazać uczucia, każdy żyje własnym życiem, nie czuje się związany z rodziną. Brak miłości w domu owocuje chaosem uczuciowym w późniejszym życiu. Tom wychowuje nie swoje dziecko z partnerką, ale utrzymuje stosunki seksualne z inspicjentką chóru na zasadzie "przyjaciółki do łóżka". Ellen jest alkoholiczką, która z łatwością wyrwie interesującego faceta na jedną noc, ale wiadomo: Alle gute Männer sind wie Toiletten: entweder besetzt oder beschiessen. Nie wiemy, dlaczego Lissy nie kochała dzieci - może dlatego, że naprawdę nie kochała też męża? Oddaje go do domu opieki, bo sama jest terminalnie chora i zmęczona jego brakiem pamięci i pilnowaniem go na każdym kroku. Jest pragmatystką w każdym calu. Ich dzieci czuły się chyba pominięte, niekochane - Ellen przez ojca, Tom przez matkę. Więc jeden temat to miłość i jej brak w rodzinie lub w związku. Drugi, to przyjaźń. Przyjaźń aż po śmierć. Lub raczej pozwalająca przyjacielowi się zabić...Jak w obliczu chęci umierania ma się zachować prawdziwy przyjaciel? Walczyć do końca, czy może pozwolić znajdującemu się w depresji umrzeć? Wręcz pomóc mu popełnić samobójstwo... Ale dlaczego Bernard od 20 lat chce się zabić? Bo "nie każdy ma talent do tego, by być szczęśliwym" - jak mówi Tom w filmie? Bernard nie wierzy w siebie. Nie może też znieść tego, iż nie może napisać tego, co chce, bo z jednej strony orkiestra tego nie będzie umiała zagrać, a z drugiej bo publiczność tego nie przyjmie. Więc on musi wyjść ku gustom publiczności, co napełnia go odrazą do samego siebie, bo wtedy, jego zdaniem, ociera się o kicz. Ma dość poruszania się po cienkiej linii kompromisu między jednym a drugim. Sfrustrowany wrażliwiec widzi, że w swej niechęci do samego siebie krzywdzi otaczających go ludzi, woli więc pomóc im swym odejściem. A przy tym muzyka, jego muzyka (muzyka: Lorenz Dangel ), która rozbrzmiewa w filmie jest naprawdę piękna i poruszająca. Bardzo smutny film obrazujący to, co się w dzieje w Niemczech w obszarze uczuć. A może już nie tylko tam? Ten świat, ten kryzys uczuć przychodzi również do nas. To bardzo ciekawy, przejmujący film. Warto obejrzeć - wchodzi do kin studyjnych w Polsce.
I to by właściwie wystarczyło, ale z kronikarskiego obowiązku postanowiłem zobaczyć rodzaj fabularyzowanego dokumentu, jakim w zasadzie jest Wódz i uwodziciel Joachima A. Langa. To nietypowy film, bo w oparciu o dokumenty i przekazy reżyser podjął się zrekonstruować w fabularnej formie relacje panujące między Hitlerem a jego ministrem propagandy Goebbelsem. Relacje i kontakty nie tylko w kwestiach "państwowych" lecz i prywatnych. Myślę o scenach jak ta, kiedy Magda, żona Goebbelsa, szantażuje go w obecności kochanka (oboje nie byli sobie wierni), że ujawni romanse męża Hitlerowi, przed którym oboje zmuszeni byli udawać przykładne małżeństwo. Zamysł filmu jest ciekawy sam w sobie, ale film raczej nie pozostaje w pamięci.
Największym rozczarowaniem była jednak rozmowa po filmie. Prowadziła ją Beata Maciejewska z GW i robiła to nie tylko niezręcznie, ale też w poczuciu przekazania ideologicznego frontu trzymanego przez gazetę, w której pracuje. Robiła to tak nachalnie, że publiczność prawie nie miała pytań... Reżyser niestety nie dojechał. Konsultant historyczny prawił komunały nie mogąc pojąć własnych współobywateli w Niemczech, którzy na polityków i media niemieckie zaczynają się wypinać. Poglądy prof. Ruchniewicza nie odbiegają najwyraźniej od tej dwójki - nie miał nic do dodania. Znajomi historycy wyszli zaraz na początku, stwierdzając, że nie ma z kim rozmawiać. Najważniejszym pytaniem, jakie padło z sali, był pełen obawy głos: Czy sytuacja polityczna w Niemczech może się tak rozwinąć, że będziemy mieć powtórkę z nazizmu? I co odpowiadają tuzy historiografii obecni na sali? Oni nie wiedzą! Nie wiedzą, dlaczego popularność zyskują partie protestu i dlaczego sytuacja polityczna tak się rozwija. Kłamią czy kpią w żywe oczy? Wszyscy dookoła widzą, ale oni nie. Mają tylko nadzieję, że powtórki nie będzie... A przecież to proste: kryzys migracyjny i wynikające z niego obciążenia finansowe powodują niekonkurencyjność i upadek przemysłu w Niemczech, postępują zwolnienia, dekapitalizuje się infrastruktura, brak pieniędzy w systemie zdrowia, zadłużenie kraju i pogarszające się warunki socjalne. A tym samym skutkuje ideologiczny "Zielony ład". A żeby tego było mało, istnieje blokada informacyjna w niemieckich mediach: jeśli ktoś próbuje o tym rozmawiać, od razu zostaje napiętnowany jako "faszysta". Ludzi protestujących przeciwko decyzjom polityków nikt nie chce słuchać, nikt nie próbuje z nimi rozmawiać. A profesorowie na sali tego nie widzą, bo to ich formacja polityczna prowadzi taką politykę. To wygląda jak jakaś zmowa milczenia... Faktycznie, nie ma z kim rozmawiać.