Pędzimy. Bez przerwy i chwili wytchnienia. Codziennie szybko na pełnym gazie, wyznając zasadę „Carpe diem” i wyciskając z życia wszystko na maksa, co najlepsze, ile się tylko da. Nie chcemy się zatrzymać. Boimy się nawet zatrzymać, żeby nie wypaść z tego życiowego maratonu. Nie chcemy stracić każdej cennej sekundy, dzięki której przekonujemy się, że jesteśmy szczęśliwsi i żyjemy pełnią życia.
Często jednak to „zatrzymanie” decyduje za nas samych, nie dając nam żadnego wyboru. Zderzamy się ze ścianą i lądujemy w miejscu gdzie panują inne zasady. W miejscu, gdzie życie dało nam tak bardzo w kość, że nie mamy sił. W miejscu, gdzie każda sekunda traci już znaczenie, bo maraton skończył się na zawsze i nie trzeba więcej pędzić. Przekraczając cmentarne bramy, przekraczamy zarazem próg takiej naturalnej rzeczywistości, gdzie namacalnie nie będąc nawet samemu jeszcze martwym, stajemy się żywymi trupami zdającymi sobie sprawę, że wszystkie drogi prowadzą zawsze do tego miejsca…
Niektórych to miejsce bardzo przeraża. Omijają je więc jeśli tylko mogą, żeby nie wchodzić w paszczę śmierci… Inaczej jest jednak z główną bohaterką książki- Violette.
Kobieta po strasznych przejściach już od młodzieńczych lat, bezustannie doświadczana coraz bardziej i bardziej przez los, staje się… opiekunką cmentarza. To miejsce jej nie przeraża. To miejsce jest jej opoką, twierdzą i schronieniem przed zewnętrznym światem, w którym doznała wcześniej wiele bólu. Nie boi się śmierci- miała z nią do czynienia, gdy zabierała jej kogoś najukochańszego. Nie boi się śmierci, bo sama czuje, że nie nadaje się już do życia, które dawno temu straciło smak. Żyje więc wśród swoich najbliższych sąsiadów, którzy również niczego się nie boją.
Ona- martwa choć żywa. Oni- żywi choć martwi.
Zna każdego z osobna, o żadnym nie zapomina, dba i pielęgnuje ich groby w dowód pamięci.
Specyficzna bardzo jest ta książka… Napisana w sposób przepiękny, niezwykle poetycko poruszająca wrażliwość każdego czytelnika, który zdecyduje się wejść w ten… nie oszukujmy się ogólnie mówiąc „grobowy” klimat. Każdy rozdział na dobry początek zaczyna się jakąś krótką sentencją, skłaniającą do chwilowej zadumy, by potwierdzić jej mądry koncept. Książka przepełniona melancholią, która też udziela się do takiego stopnia, że człowiek wchodząc i poznając „Życie Violette” strona po stronie, chcąc czy nie chcąc… „zatrzymuje się” i przestaje liczyć czas. Może też dlatego, książkę czyta się tak nieśpiesznie, ale na pewno z poczuciem niezmarnowanego czasu.
„Wokół nas jest pełno tragedii. Każdy zmarły to czyjaś tragedia”
Mogłoby się wydawać, że cały ten temat jest okropnie męczący, bo przecież nikt nie lubi skupiać się przez cały czas na ludzkich tragediach czy śmierci. Dlaczego więc „Życie Violette” będące debiutem Valerie Perrin stało się na dzień dobry takim fenomenem?
Dlaczego tak wiele osób zachwyca się tą smutną książką i dramatycznymi losami jej bohaterki?
Czyżby potrzebowali takiego „zatrzymania” na chwilę od pędu?
A może dzięki tej książce poczuli, że każdy nosi w sobie podobny ból, który wydawał się wcześniej tylko nasz?
A może dopatrzyli się jakiejś nadziei, której ostatecznie potrzebowała i Violette?
Może kolejnej szansy, by życie zamiast gorzkich smaków nabrało odrobinę słodyczy?
Pomimo największego syfu, nieszczęść i śmierci, każdy bowiem ma prawo do nadziei i życia. Do ożywienia najbardziej rozkładającego się w sobie trupa…
Pomimo...