Dziennikarz Piotr Kasztelan, który zasłynął (a raczej "zniesławił się") przejechaniem (nieumyślnym! całkowicie nieumyślnym) gwiazdy muzyki pop Florelii, po licznych nieudanych próbach pójścia inną niż dziennikarska drogą kariery, podejmuje pracę w lokalnej gazecie – „Bielańczyku"". Czas upływa mu na tropieniu dzielnicowych sensacji, aż pewnego dnia ze znanych tylko sobie powodów morduje, czy też słuszniej byłoby powiedzieć - pomaga zejść z tego świata niejakiemu Dagmarowi Homoncikowi, szefowi lokalnego wydawnictwa, którego spycha z mostku do przepływającej przez Bielany rzeczki. Wydarzenie nie ma świadków, ponieważ mieszkańcy okolicznych bloków siedzą przed telewizorami, z zapartym tchem śledząc mecz piłki nożnej, rozgrywany właśnie przez reprezentację Polski. Słowem - brak świadków, brak motywu, brak dowodów przestępstwa. Już wydaje się, że zbrodnia ujdzie Piotrowi na sucho, gdy pod drzwi redakcji zostaje podrzucony anonimowy list. Na kartce papieru ktoś nabazgrał tylko trzy słowa: „Wiem, co zrobiłeś”.
Książkę poleciła mi osoba, której rekomendacjom zawdzięczam masę niepowtarzalnych - w jak najlepszym tego słowa znaczeniu - przeżyć literackich, i o której guście i wyrobieniu literackim mam jak najwyższe mniemanie.
Tym bardziej nie mogę pojąć, jakim cudem w tym wypadku aż tak bardzo "nie zażarło".
Polszczyzna autorki (rzecz dla mnie jako czytelniczki niebywale ważna) jest giętka, bogata, bezbłędna i barwna. Styl niepowtarzalny. Życie blokowiska, które jest w zasadzie równorzędnym bohaterem powieści, przedstawione w sposób zabawny, a przecież przemycający pod spodem gorzkie i trafne obserwacje rzeczywistości.
A tu nie pykło i już.
Jestem świadoma, że autorka bawi się absurdem. Pojęcie groteski nie jest mi obce. Tyle tylko, że w tym wypadku stężenie absurdu chyba mnie przerosło. Na przykład mamy scenę, w której Piotr czeka na przesłuchanie w komisariacie:
"Pan spocznie. - wskazał Piotrowi kolejne fatalnie wyprofilowane siedzisko z materiału drewnopodobnego. - Przepraszam, że musiał pan tak długo czekać, ale czterdziestu funkcjonariuszy wylądowało w szpitalu i nie ma kto spisywać zeznań.
- Nie szkodzi - odparł reporter. - Te dziesięć godzin minęło jak z bicza strzelił".
Za pierwszym, drugim, trzecim, dziesiątym razem kupowałam konwencję.
Za którymś zaczęło mnie to męczyć, a wreszcie - irytować.
Bo tak jest zawsze, na każdej stronie, w każdym zdaniu. Krzesło z materiału drewnopodobnego, funkcjonariuszy musi być czterdziestu, bo pięciu byłoby zbyt trywialnie, jak mecz, to z Burkina Faso czy inną Somalią, i przegrany obowiązkowo 11 do zera. Jak ekologowie, to musi ich być siedemnastu przykutych kompletnie bezsensownie do zmarnowanej, suchej brzózki, która łamie się dzień po zakończeniu protestu i, padając, obowiązkowo zabija dwa pekińczyki, z którymi spacerował właściciel. Jak młodzież terroryzująca okolicznych mieszkańców, to koniecznie jest to dziewięcioletnia dziewczynka z warkoczykami i w różowej sukience. Robi się tego - w moim subiektywnym odbiorze - za dużo, za gęsto. Absurd goni absurd, po pewnym czasie nie jest to już absurd, nie groteska, tylko burleska, a ja nigdy burleski nie lubiłam.
I w tym natłoku giną przebłyski mniej burleskowego humoru ("Podała wnukowi wymiętoszony egzemplarz z krzykliwą okładką, przedstawiająca parę w ogrodzie różanym. Ani on, ani ona nie wykazywali najmniejszego zainteresowania kwiatami"), który mi osobiście bardziej odpowiada.
Podejrzewam, że gdybym mieszkała na Bielanach czy Chomiczówce mogłabym odebrać tę powieść inaczej. Jak wspomniałam, pod tą absurdalną powłoczką autorka przemyca masę poważniejszej treści, prawdopodobnie dobrze znanej i dotykającej osobiście bielańskich mieszkańców (a może i mieszkańców innych wielkich osiedli? Nie wiem).
Dlatego też oceniam tę książkę na pięć gwiazdek. Więcej nie mogę, mniej nie powinnam. Ona jest dobra w swoim gatunku. Przypuszczam, że bez trudu znajdzie licznych wielbicieli już to absurdu jako takiego, już to trafnie przedstawionej w krzywym zwierciadle wielkomiejskiej rzeczywistości.
Tyle, że po prostu zupełnie nie jest dla mnie.