Hiszpania w latach trzydziestych ubiegłego wieku to świat ogarnięty chaosem. Co rusz ogłaszany jest stan wyjątkowy, granice są zamykane, środki komunikacji przestają kursować, kraj przemierzają jedynie wojska. W tym wszystkim codzienność jednak nie ustaje, bo Hiszpanie zdają się być całkowicie przyzwyczajeni do takiego funkcjonowania. Madryt wybucha od kolejnych starć, a bezpieczne poruszanie po mieście mają zagwarantować uniesione w górę ręce. Dostanie się z miasta do miasta z jednej strony jest zabronione, z drugiej zawsze znajdzie się ktoś życzliwy, kto kawałek podrzuci lub przenocuje człowieka przed ruszeniem w kolejną pieszą wyprawę. Hiszpania na kartach książki Normana Lewisa stanowi więc świat, w którym można przypadkiem stracić życie, ale gdzie się nie obejrzeć — wszędzie spotyka się życzliwych ludzi, natura jest piękna a architektura nosi ślady wieków historii regionów.
Lewis to człowiek z zewnątrz. Brytyjczyk, który obiecał (sycylijskiemu) teściowi odnaleźć (wraz z szwagrem-komunistą) rodzinny grobowiec w Sewilli. Sytuacja Hiszpanii u progu wojny domowej jest dla niego na swój sposób fascynująca, a doskwiera mu dopiero, gdy z oczu traci piękno gór oraz równin, urok miasteczek czy uśmiechy ludzi. Przemierza północ, wschód, środek, zachód i południe, na moment wkracza do Portugalii, przepływa rzeki, przechodzi kilometry niczego, wkracza do obcych domów i nieznanych hoteli. Swoją drogę natomiast spisuje językiem, który zachwyca. Takim, z którym obcowanie wiąże się z ogromną przyjemnością. I to połączenie fascynacji z literackim talentem daje podwaliny książki, jaką pokochałam, choć skupia się jedynie na powierzchni sytuacji Hiszpanii.
Dla przyszłych czytelników mam radę. Podróż Lewisa najlepiej śledzić z mapą, by obserwować jego postepy i móc wyszukiwać zdjęcia każdej lokalizacji. Autor opisy kreśli plastyczne, pełne fascynacji naturą oraz kulturą, ale podróżuje przez Hiszpanię oraz Portugalię z połowy ubiegłego wieku, więc chociażby miasteczko Canillas w okolicach Madrytu aktualnie stanowi jego dzielnicę a miejscowość Praia da Rocha, z którą pewne młode kobiety wiązały nadzieje, faktycznie stała się popularną lokalizacją wakacyjną. Ale do rady tej muszę dodać również ostrzeżenie. Zabawa z mapą może angażować aż za bardzo. Pewniej nocy spędziłam ponad godzinę wyszukując informacji odnośnie kobiety spalonej na stosie w Marco de Canaveses, by sprawdzić, czy internet zachował ślad po tym wydarzeniu (jedynie strona Tribunal da Relação do Porto pod hasłem Soalhães Case) i czy w miasteczku znajduje się choć jedna tablica pamiątkowa (nie znalazłam, ale nie był to proceder odosobniony i wcale nie budził wielkiego zdziwienia, co może być powodem). Nie mówiąc już o tym, że Hiszpania w moim koncie na Google Maps stała się jedną wielką zieloną chorągiewką „chcę zobaczyć“, ale to skutek uboczny, z którym jestem gotowa poradzić sobie w przyszłości.
przekł. Janusz Ruszkowski