Zanim stwierdzicie, że za tak szkaradną okładką na pewno musi kryć się słaba historia, przeczytajcie moją recenzję do końca. Fakt, że grafik chyba nie wiedział, co robi, wcale nie musi oznaczać, że autor również nie wiedział.
Prolog opowiada o dalekiej przyszłości i utrzymany jest w typowej konwencji science fiction. Po tajemniczej wiadomości, którą otrzymują ówcześni ludzie, czytelnik zostaje nagle wyrwany ze świata robotów, nowoczesnej technologii i wszelkich udogodnień, a później rzucony w przeszłość – i to dość odległą, bowiem jest to okres paleolitu środkowego, gdzie wraz z grupą wikingów i chłopów przeżywa… uff, naprawdę sporo!
Powiem szczerze, że na początku książka w ogóle mi się nie spodobała. Zniechęcona z miejsca milionem nazw rodem z science fiction próbowałam powoli przebrnąć przez prolog, oczekując zapowiadanego skoku w przeszłość i wkrótce tego pożałowałam. Kiedy już w miarę przyzwyczaiłam się do świata pełnego technologii, w którym każda śrubka ma dziwną, pokrętną i totalnie niemożliwą do zapamiętania nazwę, zostałam przeniesiona do chaty pełnej żłopiących piwo wikingów, których retoryka pozostawiała wiele do życzenia. Z deszczu pod rynnę, pomyślałam, tracąc resztki nadziei na mile spędzony czas. Ale na szczęście okazało się, że zbyt pochopnie chciałam spisać książkę na straty.
Z każdą stroną powieść wciąga i czyta się ją coraz ciekawiej. Autor przeczy stereotypowi, jakoby polski autor nie potrafił napisać dobrej książki. Wszystkim, którzy tak myślą, radzę sięgnąć po pozycję Radosława Lewandowskiego, bo wypracował on naprawdę dobry warsztat i – co ważne – nie rzucał przekleństwami na lewo i prawo. Ponadto uważam, że świetnie przygotował się do napisania powieści, bo oddał realia przeszłości w taki sposób, że bez problemu można było sobie wyobrazić zaśnieżone przestrzenie, przez które wędrowały stada reniferów, dzikich koni, a czasem mamutów. Nawet nie wiem kiedy zaczęłam z ogromnym zainteresowaniem śledzić nierówną walkę o przetrwanie, którą toczyła niewielka społeczność wobec obcego im świata. To właśnie największa zaleta książki – potrafi zabrać czytelnika w fascynującą podróż i sprawia, że z przyjemnością i uśmiechem na twarzy przewraca się kolejne strony. Pod tym względem „Yggdrasil” to czasoumilacz w najlepszym wydaniu.
Jeden minus, poza początkową niechęcią, może nie tyle przeszkadza mi, ile po prostu nie daje spokoju. Autor niestety nie rozwiązał pewnych sytuacji do końca, przez co jestem ciekawa, co też stanie się dalej. Powiązanie prologu i epilogu z resztą powieści również mogło wypaść lepiej. Panie Lewandowski, może wobec tego trzeba by pomyśleć o drugim tomie? Z przyjemnością przeczytałabym, jak potoczyły się dalsze losy bohaterów.
Uważam, że ta książka to naprawdę kawałek dobrej, polskiej fantastyki. „Yggdrasil” poleciłabym przede wszystkim prawdziwym fanom gatunku, których nie zniechęci dość brutalne dla czytelnika i nagłe przeskoczenie od sf do fantasy oraz osobom zainteresowanym wikingami, gdyż temat ich wierzeń przewija się przez całą powieść. Także osoby, które po prostu czują się zainteresowane powinny spróbować. Ryzykujecie najwyżej paroma godzinami dobrej rozrywki, ale myślę, że takie ryzyko podejmuje się z przyjemnością.