Gena Showalter, autorka serii „Władcy Podziemi” powraca z nowym cyklem. Kroniki Białego Królika, bo taka jest jego nazwa, zapowiada się całkiem ciekawie, o ile przymkniemy oko na parę aspektów. O momentach, w których należy zamknąć oczy i udać, że wcale się tego nie dostrzega, opowiem za chwilę. Najpierw o fabule.
Alicja ma piętnaście lat, kiedy jej rodzina ginie w wypadku samochodowym. Ojciec alkoholik, przez całe życie obawiający się potworów, niejednokrotnie denerwował córkę swoim paranoicznym zachowaniem. Dopiero po jego śmierci dowiedziała się, że obawy ojca nie były bezpodstawne. Przeprowadziwszy się do dziadków, Alicja poznaje grupę, która walczy z zombi. Przed tymi potworami ostrzegał ojciec. To one przyszły pożywić się ciałami jej rodziców tuż po wypadku. Ali już wie, jaki cel sobie wyznaczy – zamierza zwalczać zombi, nawet za cenę życia.
Jeśli nie chcemy psuć sobie przyjemności płynącej z lektury, musimy, jak napisałam wyżej, przymknąć oko. „Alicja w krainie zombi” jest bowiem powieścią do bólu schematyczną i dość przewidywalną. Jeśli liczyliście na oryginalny wątek miłosny, to darujcie sobie tę książkę. Ten aspekt jest tak do bólu wtórny, tak bardzo przewałkowany w każdą możliwą stronę w innych książkach i toczy się w sposób tak oczywisty, że aż dziw bierze, że autorzy podobnych powieści nie posądzają się nawzajem o plagiat. A może liczyliście na świeży powiew w nieruchomym i donikąd niezmierzającym bagienku paranormal romance? Kroniki Białego Królika niestety nie zaskoczą Was pod tym względem pozytywnie. Jeśli mam być szczera, nie zaskoczą Was pod jakimkolwiek względem. Nawet zwroty akcji przewidzicie bez najmniejszego problemu.
W porządku, ale napisałam przecież, że ten cykl zapowiada się ciekawie. Jak to możliwe? Otóż mimo wszystko książka mi się podobała. Nie regulujcie monitorów, dobrze widzicie. Naprawdę dobrze się bawiłam, czytając ją i to nie jest ironia. Wiedziałam, że nie należy po takiej powieści spodziewać się czegoś wyszukanego i niezwykłego. Nastawiłam się na prostą powieść młodzieżową, która po prostu pozwoli mi miło spędzić czas – i dostałam takową.
Postaci – tu się powtórzę – są schematyczne. Są przewidywalne. Czarny charakter, Cole, oczywiście zakochuje się w Alicji, która – a jakże – chce z nim być, nie chce z nim być i znów chce z nim być. Brzmi znajomo, prawda? Dziewczyna ma również oddaną przyjaciółkę (naprawdę polubiłam Kat za jej wysoką samoocenę i lojalność!), a Cole, rzecz jasna, własną grupę „chłopców do bicia”, którym przewodzi. Wszystko jest jednak przedstawione w tak sympatyczny, przystępny sposób, że czytanie tej powieści relaksuje i sprawia przyjemność. „Alicja w krainie zombi” nastrajała mnie pozytywnie i chętnie po nią sięgałam. Nie musiałam bać się zombiaków ani gubić w domysłach, a obecnie naprawdę nie mam ochoty na takie uczucia. Autorka w jakiś magiczny sposób sprawiła, że tak zużyty już, jakby się zdawało, temat, czytało się… świetnie! A dodatkowo szybko, zapewne za sprawą lekkiego pióra autorki.
Dodam jeszcze, że zombi (irytujący zapis, zdecydowanie wolę formę: zombie) są przedstawione w tej książce w dość oryginalny sposób, który mi osobiście niezbyt pasuje, ale doceniam nowy punkt widzenia.
Pewnie siedzicie teraz i wcale nie macie o mnie zbyt dobrego zdania – niby przedstawiłam wady, a jednak stwierdziłam, że książka mi się podobała. Zadając sobie pytanie, czy przeczytać tę książkę, czy nie, wiedzcie, że osobiście ją polecam. Polecam jednak osobom, które wezmą pod uwagę, że nie dostaną czegoś oryginalnego i genialnego, tylko bardzo przyjemny „zapychacz” czasu podany w dobrej formie. To trochę tak jak z głupimi serialami – wszyscy wiemy dokładnie, jakie one są, a jednak z niecierpliwością czekamy na kolejny sezon, mimo, że doskonale zdajemy sobie sprawę, co się wydarzy. Ja nie będę oryginalna – czekam na drugi tom Kronik Białego Królika, choćby po to, by spotkać Cole’a, którego uwielbiam i Szrona, Ali oraz Kat, których polubiłam.