Tracy zdecydowanie nie ma pieniędzy ani mentalnej siły na tę wycieczkę, ale to jej pierwsza szansa wyrwania się na urlop od pięciu lat i wyciśnie z niego każdą chwilę – nawet jeśli to oznacza spędzenie tygodnia z nieodpowiedzialnym bratem i matką, co wzdycha rozczarowanym tonem twoje imię średnio dwa razy na minutę, a beznadziejny mąż zostawiony hen daleko! siedzi ci wciąż z tyłu głowy.
Ciąży mi, ciąży mi na ocenie ta zdobyta przeze mnie wiedza, ale odtwórzmy tę moją mentalną podróż chronologicznie. Tak więc książka sprawia wrażenie, że będzie o toksycznej rodzinie na wakacjach, co kocha się i krzywdzi, każdy ma swoje za uszami i nie może wyplątać się z tego przeklętego kręgu zależności. E tam, im dalej tym bardziej staje się jasne, że głównym radioaktywnym elementem jest bohaterka, inbiara niemarnująca chwili na publiczne pranie brudów bez zważania na komfort mimowolnej publiki. Trochę rasistka, trochę seksistka, zgorzkniała poetka-wanna-be , która musi dogryźć nawet zajmującej się swoimi sprawami krewetce. I tak, ja wiem, że bohaterowie książek nie mają obowiązku być sympatyczni i są super tytuły, w których z satysfakcją śledzimy losy jakiejś mendy, że nasza heroina ma dobre powody być w takim stanie mentalnym a nie innym – co nie zmienia faktu, że siedzenie w głowie Tracy było dla mnie męczące, no co za baba. Miejcie to proszę na uwadze, wrócimy sobie jeszcze do tego.
Prawdziwą ulgą były dla mnie fragmenty z nurkowaniem. Tak, to, że bohaterowie musieli się na dłuższy czas zamknąć byłoby zaletą samą w sobie, ale nie ukrywam, że opisy podwodnej fauny są przepiękne. Różnorodność, barwność, charakterność, wspaniały klimat przemierzania ciepłych wód – co chwilę robiło mi się przerwy, by sprawdzić tego czy innego wspomnianego rekina. Cudownie, naprawdę szczerze mi się odpoczywało przy tych opisach. Tak jak styl Vanna robił na mnie neutralne wrażenie z okazjonalnym wywoływaniem parsknięcia ("– Hej – odzywa się, kiedy cumujemy i podają nam bagaże. / – No jesteś – mówi matka, merdając z radości ogonem.", "Co właściwie widzą faceci? Lautaro chciał, żebym zrobiła sobie w tyłku lustrzane implanty. Dwa rzędy małych lusterek, by przeglądał się w nich cały, od pięknej twarzy do falujących ud.", "(...) zauważam rekina koloru jasnej czekolady, z paskami ciemniejszego brązu i kropkami na paskach. (...) Pozostali nurkowie szybko podążają w moją stronę, widząc, co się dzieje, ale ja mam najlepsze miejsce, płynę jakieś trzy metry od niego, próbuję utrzymać pełen szacunku dystans, ale też podoba mi się, jak on się porusza, zmysłowo jak na rekina, biodra, usta, rzuca uwodzicielskie spojrzenia na boki, sprawdza, czy wciąż go śledzę"), tak podwodnym scenom nie mogę odmówić czaru.
Kilka scen i zaskakująco nieadekwatnych reakcji bohaterki później syrenkowy urlop mi się urwał. Druga część książki to mocny klimatyczny kontrast – można udusić się w tym ponurym mieszkanku, w którym słoneczna wyspa pośród fal wydaje się przejmująco nierealnym rajem. Cały ten wątek skrajnej frustracji, od której przepalają się w głowie bezpieczniki to jest – jakkolwiek pod koniec przeciągnięty – dobry, gęsty thriller pełen napięcia, w którym czeka się na oczyszczający wybuch bomby. Która końcem końców okazuje się niewypałem w postaci najmniej prawdopodobnego rozwiązania niepasującego absolutnie do niczego.
Ale proszę, nie rozchodźcie się, przed nami nieoczekiwany trzeci akt! Tak więc lubię sobie poporównywać okładki różnych wydań, przystąpiło mi się i do szukania oryginalnego wydania „Komodo”. Wstukuję, patrzę, szukam, no nie ma, Google Grafika i GoodReads wyciąga mi spod lady tylko francuskie i polskie wydania, StoryGraph w ogóle pierwsze słyszy. Coś, co miało być standardową pięciominutową rozrywką zamieniło się w półgodzinne spadanie w króliczą norę: na wiki autora książki w spisie nie ma (i to nie jest kwestia tłumaczenia tytułu), według jego oficjalnej strony „Komodo” ciągle w budowie, Jankowska jest tłumaczką z angielskiego no nie wzięła sobie przecież tego tekstu z powietrza, dlaczego nie mogę znaleźć oryginalnego wydania nowej książki popularnego nagradzanego anglojęzycznego autora, czy ja mam jakiś wylew?? W końcu trafiło mi się na stronie wydawnictwa na skan wywiadu z Vannem dla Newsweeka, który odsłonił przede mną prawdę: otóż pan autor ma w zwyczaju stawiać w centrum swoich książek autobiograficzne relacje rodzinne (często bez zmieniania nawet imion), w przypadku „Komodo” – pierwowzorem jest jego siostra, jego siostra i jej wszystkie problemy związane z mężem i macierzyństwem. I teraz Vann boi się, że jak ona i reszta rodziny to przeczytają, to się zrobi chryja („Boję się, że w tym stanie siostra nie będzie mogła przyjąć tej książki, jak należy, że odczyta z niej tylko to, co złe” – NO CO TY), dlatego opóźnia wydanie w USA jak tylko się da i usuwa informacje o ukończeniu książki ze stron internetowych (czekając, aż siostra sobie faktycznie odpocznie na jakiś wakacjach i wtedy z wypoczętą głową przystąpi do lektury, plan bez wad). No to by tłumaczyło chociażby ten wzięty z nosa finał książki, ale coś wątpię, by „Tracy” to wynagrodziło te wszystkie fragmenty, w których jej książkowa odpowiedniczka rozwodzi się nad swoimi hemoroidami, że jest taka gruba i jak ją potencjalny wakacyjny kochanek przeleci to tylko z braku innych opcji czy podrzyna na niby gardła swoim śpiącym pociechom. Vann, gościu, typie, jakiej ty się reakcji spodziewasz, ruszże tym swoim rzekomo przenikliwym zmysłem pisarskiej obserwacji.
Nie potrafię obiektywnie ocenić „Komodo” – ciąży mi świadomość, że znany pisarz wplątał mnie w psychoanalizowanie z obgadywaniem jego siostry (na skalę międzynarodową!), kiedy ona sobie tak siedzi w Stanach w błogiej niewiedzy. Z jednej strony – „co za historia!”, ale jednak bardziej czuję zażenowanie, trwam w stuporze, i będę wypatrywać notatki prasowej o tragicznej śmierci pisarza, co utonął w tajemniczych okolicznościach podczas wakacyjnego nurkowania z rodziną.
[Recenzja została po raz pierwszy opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]